Do puszczania po zmroku

Książki, a tym bardziej płyty nie ocenia się po okładce. Czyżby?

Publikacja: 12.11.2021 16:00

Do puszczania po zmroku

Foto: materiały prasowe

Kiedy patrzę na obraz Jacka Łozińskiego, który stał się okładką debiutu duetu Duchy, widzę wiele różnych elementów. Parująca studzienka ściekowa w wielkomiejskim wąwozie – zamknięta ceglaną elewacją, stanowiącą zaplecze sklepów bądź knajp – wygląda niczym klisza z nowojorskich filmów z lat 80. i 90. Z wejścia bije ciepłe światło i chociaż w tle widać zarys zakapturzonej postaci, trudno mówić o niepokoju. Jest po prostu niezwykle. Za to w splątanych kablach zwisających z hotelowego neonu jest coś dystopijnego, jakby górą miał przelecieć dron, a zza rogu wyłonić się zbuntowany android.

Kiedy zagłębić się w ten zaledwie czteroutworowy minialbum, to czuć jak dobrze ta okładka go wyraża. Bo jest tu smutne disco i jednocześnie artystyczny, syntetyczny pop sprzed dekad. Nie obędzie się bez nostalgii, jednak nie zaśniemy pod ciepłą kołderką dźwięków. Do głosu dochodzi klekoczące, przestrzenne future garage w duchu Moderat, niemieckiej supergrupy elektronicznej. Bardziej industrialne oblicze ujawnia się wraz ze zdecydowanym, technicznym pulsem. Na etapie „Nocą widać lepiej" jest już całkiem frenetycznie. I dużo mniej retro niż z początku można by myśleć.

– Przy produkowaniu tego materiału miałem w głowie konkretne odniesienia. Bardzo dużą inspiracją był dla mnie cały nurt post italo disco, wydawnictwo Italians Do it Better, muzyka Johnny'ego Jewela szczególnie. Jeśli więc inspirujemy się latami 80., to bardziej inspiruje nas ten nurt, który przetwarza je na bardziej już współczesny język – mówi Michał Szturomski, połowa Duchów. – Ale też prawda jest taka, że zawsze poza odniesieniem, które sobie w danym momencie wymyślimy, to całościowo najważniejszą rolę gra wszystko to, czego w życiu doświadczyłeś. Jeśli miałbym podsumować w jednym zdaniu, czym są Duchy, to jest to moja prywatna ścieżka dźwiękowa do „Miasteczka Twin Peaks" – dodaje muzyk znany wcześniej z Afro Kolektywu, Provinz Posen bądź słuchowiska Sowy Polski.

Filmowość jest tu kluczem. Chodzi o stąpanie na granicy snu i jawy właściwe Davidowi Lynchowi, a także fakt, że druga połowa Duchów – wokalistka Joanna Komorowska (patrz zespół Hanimal) to córka kompozytora filmowego. Główną rolę albumu gra noc, zaś przewodnikiem po niej jest głos Asi – elfi, eteryczny, czasem jakby ktoś na strunach głosowych grał smyczkiem. Komorowska formę piosenkową ma oswojoną, wokalem posługuje się bardzo świadomie, a słowem starannie. Jest w tym jednak coś więcej. Jej kompan podkreśla muzyką emocjonalność i swój własny, wytworzony świat. Słuchać tej płyty, to tak jakby brać udział w rzeczywistości, a jednak pozostawać z boku.

Niezależnie od tego, czy to lunatyczny utwór otwierający z gitarową solówką i powtarzanym hipnotyzująco „Czas już spać / zamknij oczy na mój znak / przecież nie masz nic do stracenia / jestem tylko ja", czy „Idę", w którym wzruszający swoją kruchością i delikatnością wokal wpisuje się w zimny, przemysłowy krajobraz, to wciąż mamy do czynienia z fantastyczną chemią twórczą. Ponoć dwójce artystów pracowało się bardzo profesjonalnie, niemniej wszystko wychodziło intuicyjnie, spontanicznie. I tak to właśnie brzmi. „Mariaż wokali z muzyką jest tak organiczny (zwykle bym wyśmiał to określenie, ale teraz naprawdę innego nie ma) i spójny, jakby muzyka nie była z dźwięków, tylko z sygnałów wychodzących z głowy i do głowy trafiających" – ocenił na fanpage'u Duchów dziennikarz muzyczny Kajetan Szewczyk.

Choć te zjawy dopiero zaczynają straszyć na dobre, to Bartek Chaciński z „Polityki" już umieścił kawałek „Czego nie wie nikt" na liście najlepszych utworów roku. Zdolną dwójkę grali w radiu Agnieszka Szydłowska i Jacek Świąder. To zrozumiała decyzja, pełnowymiarowy materiał na tym poziomie artystycznym byłby małą fonograficzną sensacją.

„Nocą widać lepiej", Duchy, wyd. Wytwórnia Krajowa

Kiedy patrzę na obraz Jacka Łozińskiego, który stał się okładką debiutu duetu Duchy, widzę wiele różnych elementów. Parująca studzienka ściekowa w wielkomiejskim wąwozie – zamknięta ceglaną elewacją, stanowiącą zaplecze sklepów bądź knajp – wygląda niczym klisza z nowojorskich filmów z lat 80. i 90. Z wejścia bije ciepłe światło i chociaż w tle widać zarys zakapturzonej postaci, trudno mówić o niepokoju. Jest po prostu niezwykle. Za to w splątanych kablach zwisających z hotelowego neonu jest coś dystopijnego, jakby górą miał przelecieć dron, a zza rogu wyłonić się zbuntowany android.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi