Lityński i ludzki wymiar terminu suwerenność

Kiedy w sobotnie popołudnie zabiorą się państwo do czytania tego wydania „Plusa Minusa", w warszawskim Nowym Świecie Muzyki będziemy kończyli przygotowania do spotkania poświęconego autobiograficznej książce Janka Lityńskiego „Ucieczka do wolności".

Publikacja: 05.11.2021 16:00

Jan Lityński

Jan Lityński

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński

Wydawnictwo to nie tylko pełnokrwista biografia, ale przede wszystkim erudycyjny, choć bardzo osobisty opis powojennej historii Polski z perspektywy wyjątkowego jej uczestnika, jakim był Lityński. Bo Janek, jak go nazywali bliscy, to nie tylko uczestnik KOR-u, zadeklarowany opozycjonista czasów PRL, ważny członek i ekspert Solidarności, parlamentarzysta czterech kadencji, ale również człowiek o wyjątkowej wrażliwości społecznej, angażujący się w tysiące pozornie beznadziejnych spraw, które służyły w jego przekonaniu Polsce i jej obywatelom.

Miałem honor go poznać dość wcześnie, bo we wczesnych miesiącach 1988 roku, kiedy organizowaliśmy na UJ niezależną konferencję poświęconą dziedzictwu Marca '68. Spotkałem się wtedy jako założyciel Koła Myśli Politycznej z Lityńskim w Warszawie. Zaproszenie przyjął bez wahania, choć z lekką rezerwą wobec organizatorów. Tak to pamiętam. Nic w tym zresztą dziwnego, byliśmy młodzi, entuzjastyczni, ale prócz osobistych rekomendacji Jerzego Turowicza i kolegów z „Tygodnika Powszechnego" – anonimowi.

Byłem u niego, o ile dobrze pamiętam, w pierwszych dniach stycznia. Zapamiętałem go jako człowieka o młodzieńczym wyglądzie, serdecznego i otwartego, ale z pewnym smutkiem w oczach. Kompletnie wtedy tego nie rozumiałem; sam byłem pełnym werwy dwudziestokilkulatkiem, który był pewien, że wystarczy wysilić muskuły, by przenosić góry. Trochę było w tym racji, bo przenosiliśmy skutecznie góry ledwie półtora roku później.

Czytaj więcej

Suwerenna Polska. Europa narodów czy przyspieszona integracja?

Wracając do Lita, bo tak się o nim mówiło, przyjechał zgodnie z obietnicą w marcu do Krakowa i był główną atrakcją sesji, która niemal rozsadziła ściany największej sali wykładowej Collegium Novum. Siedziałem z nim potem na kawie i puszyłem się (jak tylko puszyć może się szczeniak w moim wieku) faktem, że wszystko wyszło wzorcowo, niemal wszyscy goście przyjechali, nikogo nie aresztowano i przyszły tłumy.

Czy widywałem Jana Lityńskiego później? Sporadycznie, bo moje osobiste szlaki polityczne (RMP, Dzielski) rzadko krzyżowały się z rejonami ludzi lewicy. Miałem za to honor gościć go wielokrotnie w studiu publicystycznym Polsatu w latach 90., a szczególnie często w czasach, gdy dołączył do kancelarii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego. Właśnie w tamtym czasie – mam wrażenie – przestałem być dla niego anonimowy. Pojawiła się nawet jakaś obustronna sympatia, która zaowocowała w kolejnych latach współpracą Jana Lityńskiego z „Rzeczpospolitą". Przyjaźń? Czy mam prawo w ogóle o niej mówić? Na pewno coś bliskiego temu uczuciu wydarzyło się w ostatnich latach. Zaczęły się prywatne rozmowy, spotkania, wizyty z Dorotą u Janka i Eli w domku nad Narwią czy w pełnym skarbów i tajemnic warszawskim mieszkaniu. I ostatni, a właściwie przedostatni akord – kapitalna wspólna kolacja u nas w pierwszy weekend lutego, kiedy Janek milczał wciśnięty w fotel, zasłuchany w piosenki Tadka i Joli Woźniaków.

Czymże jest ta polifonia dla suwerenności, widać najlepiej właśnie na Powązkach. Oto leżą obok siebie Jan Olszewski i Ryszard Kukliński. Leszek Kołakowski i Bronisław Geremek. Henio Wujec i Janek Lityński.

Potem zadzwonił Gienek Smolar z tragiczną informacją. Osobisty udział w pogrzebie wykluczyła w naszym przypadku kwarantanna. A ostatnim akordem była wizyta na Powązkach kilka dni temu, kiedy staliśmy nad wciąż świeżym grobem z namysłem i w skupieniu. Chybotliwy płomyk w szklanym zniczu był jak słowa pozdrowienia, podziękowania za wszystko. Cicha i prosta modlitwa za duszę, którą winniśmy wszystkim, co odeszli. Bez względu na to, czy i w jakiego Boga wierzyli.

Czemu piszę to wspomnienie we wstępniaku do numeru o suwerenności? Bo jest i taki jej wymiar, który wymyka się twardej logice norm, ich interpretacji, głosom mądrych i głupich, poważnych i niepoważnych. To wymiar zbiorowego wysiłku ludzi, którzy pracują dla ojczyzny. Często to praca niełatwa, najeżona grzebieniami ostrych raf, tonąca w nieskończonych sporach, debatach. Niemniej właśnie z takiego wysiłku rodzą się siły witalne narodowej suwerenności, społeczna mądrość, która rozstrzyga o potędze i dobrobycie, dorobku nas wszystkich. Czymże jest ta polifonia dla suwerenności, widać najlepiej właśnie na Powązkach. Oto leżą obok siebie Jan Olszewski i Ryszard Kukliński. Leszek Kołakowski i Bronisław Geremek. Henio Wujec i Janek Lityński. Jacek Kuroń i wielu innych. Dzieliło ich za życia bardzo wiele, jeśli nie wszystko. Ale łączył wysiłek na rzecz polskości i suwerenności. Nie może być zapomniany.

Wydawnictwo to nie tylko pełnokrwista biografia, ale przede wszystkim erudycyjny, choć bardzo osobisty opis powojennej historii Polski z perspektywy wyjątkowego jej uczestnika, jakim był Lityński. Bo Janek, jak go nazywali bliscy, to nie tylko uczestnik KOR-u, zadeklarowany opozycjonista czasów PRL, ważny członek i ekspert Solidarności, parlamentarzysta czterech kadencji, ale również człowiek o wyjątkowej wrażliwości społecznej, angażujący się w tysiące pozornie beznadziejnych spraw, które służyły w jego przekonaniu Polsce i jej obywatelom.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi