Może pochodzić zresztą skądkolwiek. Nie ma też znaczenia nazwisko ani tożsamość mędrca, który ją sformułował; istotne jest, że wyjątkowo trafnie oddaje jedną z podstawowych prawd o naszym świecie.
Demokratyczny – jak żadna dotąd w historii platforma komunikowania – internet uwolnił taką masę idiotyzmu, głupoty, bezmyślności, żenady, umysłowej, emocjonalnej czy estetycznej pustki, że pytania o przyszłość ludzkości i planety nabierają całkiem nowego sensu. Można wieścić, że zabije nas technologia, że skonsumujemy wszystkie ziemskie zasoby, że zamienimy Ziemię w zdegradowany do szczętu śmietnik etc. Ale jeszcze bardziej przerażająca jest wizja, że utoniemy w głupocie, że przebicie się w mętnym gwarze internetu z sensowną uwagą będzie równie beznadziejne jak próba wypłynięcia spod grubej warstwy lodu. Czasem widzimy to na filmach: przerażone oczy już niemal topielca z gasnącą nadzieją wypatrują ratunku aż do chwili, kiedy nasączone wodą pęcherzyki płucne ściągną ciało na dno. Wtedy kończy się życie i zaczyna ostateczność. Taki oto komentarzyk do domniemanej maksymy Stanisława Lema.
Czytaj więcej
Po upadłych mistrzach w Kościele zostaje grono zawiedzionych uczniów, którzy często nie wiedzą, co czynić.
Skąd te gorzkie uwagi? Otóż piszemy w tym numerze „Plusa Minusa" o kryzysie autorytetu. To jeden z zasadniczych problemów w cywilizacji, w której popularność zdobywają takie indywidua, jak niejaki Najman, jakiś Popek czy Bąkiewicz. Internet, głównie internet, daje im tanią popularność, a jej zasada jest prosta. Wystarczy nabluzgać, błysnąć kretyńskim tatuażem, parsknąć albo się obnażyć i sława już rośnie, podlewana jak chwast hektolitrami klików i uwagą „unique users". Po kilku godzinach czy dniach to już miliony albo więcej. Jaka jest reakcja autorów podrygu lub parsknięcia? Ano traktują to jak Niagarę spodziewanej sławy. Publicznego zainteresowania, a nawet – o zgrozo! – jakiejś pokracznej formy akceptacji. „Mówią o mnie!!!" – puszy się ich ego i skłania do kolejnych parsknięć, podrygów, narcystycznych selfie czy pseudointelektualnych elukubracji. A internetowa gawiedź się cieszy, faluje, klika, klika, klika bez ustanku i opamiętania.
Mylą się jednak zazwyczaj ci, których proceder klikania dotyczy. W erze emotikonów klikanie to nie dowód miłości, ale zainteresowania. Tu fascynacja działa na równych prawach z pogardą, uwielbienie równa się nienawiści, akceptacja braku akceptacji. Przez chwilę taka postać jest królem, choćby „królem Albanii", ale po chwili tonie w odmętach hejtu albo jeszcze gorzej – zapomnienia. A to dramat i tragedia. Więc znów trzeba działać, bluzgać bądź obnażać się, bardziej i bardziej.