Wspólna armia UE. Iluzje nie do obrony

Wspólna armia to od dawna niezrealizowane marzenie unijnych federalistów. Europa Wschodnia jej nie chce, a Zachodnia nie potrafi zbudować.

Publikacja: 01.10.2021 16:00

Jak spiąć tę europejską obronę? Niemiecki żołnierz z 371. batalionu grenadierów pancernych szykuje t

Jak spiąć tę europejską obronę? Niemiecki żołnierz z 371. batalionu grenadierów pancernych szykuje transport gąsienicowych bojowych wozów piechoty Marder. Kierunek: Litwa (styczeń 2020 r.)

Foto: dpa-Zentralbild/dpa /pap, Hendrik Schmidt

Pierwszym tematem niemieckiej polityki będzie stworzenie silniejszej i bardziej suwerennej Unii Europejskiej. Dokonanie tego będzie miało wpływ na strategię międzynarodową i politykę zagraniczną Niemiec – oświadczył po wyborach Olaf Scholz, główny kandydat na kanclerza. Jeśli SPD będzie wiodącą siłą koalicji rządzącej, teoretycznie byłby to dobry sygnał dla marzących o autonomii strategicznej Europy. Niemcy epoki Merkel niby ją popierały, ale w praktyce zawsze wahały się, czy angażować się w inicjatywy, które mogły zostać odczytane przez Stany Zjednoczone jako nieprzyjazne.

Od chęci pewnego uniezależnienia się od USA do osiągnięcia suwerenności w polityce obronnej wiedzie jednak droga długa i wyboista. Nie udało się jej Unii pokonać przez wiele lat, mimo presji niektórych państw, zmian w traktatach unijnych i coraz silniejszych sygnałów zza Atlantyku o zmianie amerykańskich priorytetów w dziedzinie bezpieczeństwa. Wielu ma nadzieję, że takim dzwonkiem ostrzegawczym będzie chaotyczna akcja wycofywania się z Afganistanu, której Amerykanie w żadnym stopniu nie konsultowali ze swoimi europejskimi sojusznikami. Jakby tego było mało, kilka tygodni po szokujących scenach z lotniska w Kabulu Waszyngton porozumiał się z Londynem i Canberrą w sprawie AUKUS – układu bezpieczeństwa w regionie Indo-Pacyfiku. Partnerów z UE, w tym bardzo aktywną w tym regionie Francję, zupełnie zignorował. Jeśli tak zachowuje się prezydent przywiązany do partnerstwa transatlantyckiego, to co stanie się, gdy władzę obejmie znów Trump lub polityk o podobnie izolacjonistycznych zapędach?

Ocalić Polskę, bo Bałtów się nie da

Dyskusja o europejskiej obronie właściwie powinna zacząć się od tego, czy jest ona potrzebna z politycznego i wojskowego punktu widzenia. A więc, czy jest jakaś sfera interesów UE, której zabezpieczaniem NATO (czyli USA) nie jest już, lub nie będzie, zainteresowane. Jeśli odpowiedź jest twierdząca, to trzeba sobie zadać kolejne polityczne pytanie. Czy w Unii istnieje jednomyślność na rzecz realizowania tych interesów? Dopiero gdy i tutaj odpowiedź będzie na tak, to trzeba przeanalizować, czy dostępne obecnie zasoby wojskowe UE wystarczyłyby do zabezpieczenia tych interesów.

W obecnym stanie Europa by się nie obroniła

Dyskusja na ten temat w Unii zazwyczaj tego porządku nie przestrzega. Często zaczyna się od końca, gdy mówi się o konieczności tworzenia wspólnej armii, bez odpowiedzenia sobie na pytanie, czemu ona miałaby służyć. Albo zaczyna się nawet od początku, czyli od zmiany sytuacji geopolitycznej, która miałaby wymuszać większą autonomię wojskową UE, ale od razu przechodzi się do pomysłu, jak to zrobić od strony wojskowej, bez odpowiedzenia sobie na pytanie, jak pokonać opór krytyków takiego pomysłu wewnątrz UE. A tych jest całkiem sporo i od lat zdania nie zmieniają.

Zacznijmy w takim razie także od końca i rozważmy postulat zwiększania samodzielności obronnej UE z czysto wojskowego punktu widzenia i to tylko w scenariuszu zagrożenia integralności terytorialnej samej Unii. Czy gdyby Rosja zaatakowała, to UE z wykorzystaniem zasobów NATO bez USA, Kanady, Turcji, ale z uwzględnieniem Wielkiej Brytanii i Norwegii (to politycznie sensowne założenie), byłaby w stanie się obronić? W powszechnym przekonaniu nie, a od strony analitycznej ten intuicyjny wybór wzmacnia cytowana często analiza „Defending Europe: Scenario-based Capability Requirements for NATO's European Members" sporządzona przez uznany brytyjski think tank International Institute for Strategic Studies (IISS). Jego eksperci analizują konkretną sytuację ataku Rosji na państwa bałtyckie, sprawdzają, jakimi siłami Moskwa by dysponowała, jak szybko i jakimi zasobami europejskie NATO byłoby w stanie odpowiedzieć. Czy odzyskałoby kraje bałtyckie? Odpowiedź brzmi „nie". Czy odparłoby potem ofensywę z terytorium Polski? Może, ale to wymagałoby pewnych reform NATO i wzmocnienia europejskich zdolności obronnych. Czyli, konkludując, w obecnym stanie Europa by się nie obroniła.

Dla uczciwości tej dyskusji trzeba jednak na analizę IISS spojrzeć krytycznie i sprawdzić, jakie założenia badacze poczynili. Bo przecież symulacja takiej wojny to jest zadanie skomplikowane i od przyjętych danych wyjściowych bardzo wiele zależy. I taką krytyczną analizę przeprowadził Barry Posen, dyrektor programu studiów nad bezpieczeństwem na Massachusetts Institute of Technology. Została ona opublikowana przez IISS w dwumiesięczniku „Survival". Posen od razu zaznaczył, że nie analizuje ataku na kraje bałtyckie, bo ich obronić się nie da. Fatalne jest ich położenie geograficzne – tylko wąski pas lądu łączący je z UE. Zbyt słabe własne armie na dodatek nie mają możliwości wycofania się w głąb lądu dla opóźnienia ofensywy rosyjskiej, inaczej niż wojsko fińskie. Wreszcie niemożliwe jest wsparcie z morza, bo zbyt blisko ulokowane są bazy rosyjskie. I nie mają tutaj znaczenia zdolności wojskowe UE, bo NATO też Bałtów – zdaniem amerykańskiego eksperta – nie obroni. Wiadomo było to od zawsze, ale decyzji o przyjęciu tych trzech państw do sojuszu północnoatlantyckiego nie towarzyszyła analiza wojskowa, tylko motywacje polityczne.

Natomiast w scenariuszu ataku na Polskę sytuacja wygląda inaczej. Jeśli nieco zmodyfikować założenia, to nasz kraj da się zdaniem Posena obronić siłami europejskimi. Co więcej, kluczowa jest świadomość Rosji potencjału europejskiego: wojskowego, gospodarczego, demograficznego, politycznego i dyplomatycznego. Sama ta świadomość wystarcza, żeby Moskwa nie realizowała takich imperialnych zamysłów.

Zgoda, której nigdy nie było

Porównywanie potencjału wojskowego Rosji i UE pokazuje przewagę sił europejskich. Rosja ma 900 tys. żołnierzy plus 500 tys. ludzi z obrony terytorialnej, to głównie na użytek wewnętrzny. NATO europejskie ma ich 1,4 mln. Rosja w 2019 r. wydała na obronę 65 mld dol., NATO europejskie 280 mld, a same Francja i Niemcy 100 mld. Nie najgorzej sytuacja wygląda ze sprzętem. Często pojawia się zarzut nieefektywności z powodu różnych standardów, a jako czołowy przykład podawane jest 17 rodzajów pojazdów opancerzonych w siłach zbrojnych UE w porównaniu z jednym amerykańskim. Ale trzeba przyjrzeć się rzeczom porównywalnym, czyli czołgom. Amerykanie mają abramsa, a UE nie 17, ale pięć rodzajów nowoczesnych europejskich czołgów, z czego połowa to znakomite niemieckie leopardy II.

Czytaj więcej

Macron sprzedaje okręty Grecji. Mówi, że Europa musi bronić się sama

Inny przykład to samoloty: 20 typów europejskich w porównaniu z sześcioma amerykańskimi. Ale to znów nie oddaje prawdziwego obrazu sytuacji. Bo większość używanych przez europejskie armie maszyn to amerykańskie F-16 i europejskie tornada, typhoony i rafale. Więc w sumie cztery typy. Oczywiście nie znaczy to, że nie należałoby sytuacji poprawić. Przydałoby się więcej amunicji i zdolności transportowych, większa interoperacyjność wojsk europejskich itd. Sytuacja nie jest jednak tak tragiczna, jak lubią to przedstawiać krytycy UE, szczególnie gdy mówimy o zdolnościach do obrony przed atakiem lądowym. Nieco inaczej przedstawia się sytuacja, gdy mowa o operacjach ekspedycyjnych. Bo tutaj nawet największa potęga wojskowa UE, dysponująca arsenałem nuklearnym Francja, nie jest w stanie przeprowadzić takich działań samodzielnie. W Mali wspiera ją amerykański transport lotniczy, amerykańskie drony i amerykański wywiad. Jeśli UE chciałaby być aktywnym graczem geopolitycznym, to niewątpliwie reformy są potrzebne.

Są zapisy traktatowe to umożliwiające, są już instytucje i funkcjonujące projekty polityczne. Przede wszystkim PESCO, czyli stała unijna struktura współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa i obrony, do której akces zgłosiło 25 państw UE. Oraz Europejski Fundusz Obronny, czyli po raz pierwszy w historii unijne pieniądze finansujące projekty wojskowe.

PESCO było pomyślane jako platforma współpracy różnych państw UE w tworzeniu dodatkowych zdolności, których same nie potrzebują na wyłączność lub nie są w stanie zrealizować. Miały tworzyć właśnie europejską obronę. Na razie eksperci są sceptyczni, ich zdaniem realizowane projekty nie oznaczają wielkiej wartości dodanej i raczej są uzupełnieniem krajowych zdolności. Ale właśnie tu pojawia się problem poparcia dla wspólnej polityki obronnej. Żeby PESCO było prawdziwą wartością dodaną, musiałaby nastąpić refleksja na poziomie politycznym i pojawić się pełne poparcie dla idei wspólnej obrony. Za tym poszłyby poważne analizy, czego UE potrzebuje.

Do realizowania interesów UE poza jej granicami potrzebne są jakieś siły ekspedycyjne. Od 14 lat UE ma tzw. grupy bojowe, czyli liczące 1500 żołnierzy zgrupowanie tworzone przez kilka państw członkowskich. Grupy się rotują, ale w każdym momencie gotowe do wykorzystania powinny być dwie. Kwestia oceny ich przydatności od strony wojskowej to jedna sprawa. Ale podstawowym problemem jest zgoda na ich użycie. Nigdy jeszcze do tego nie doszło i wielu wątpi, czy da się to jakoś zmienić.

Warto wspomnieć, że jeszcze wcześniej, bo w 1999 r., UE zgodziła się na stworzenie kontyngentu liczącego 50–60 tys. żołnierzy, który mógłby zostać rozmieszczony w ciągu 60 dni. Nigdy nie powstał. Istnieje natomiast projekt Crisis Response Operation Core (CROC), któremu przewodzą Niemcy, a udział mają brać Francja, Grecja, Włochy, Hiszpania i Cypr. Projekt zakłada stworzenie konkretnego katalogu elementów sił zbrojnych, które przyspieszyłyby tworzenie sił w przypadku podjęcia przez UE decyzji o rozpoczęciu operacji. Mają to być siły lądowe, ok. 60 tys. żołnierzy z samych tylko państw zaangażowanych obecnie w CROC. Ale na razie nic się jeszcze nie wydarzyło w tej sprawie. Teraz zatem pojawił się kolejny pomysł. CROC zostaje, ale zamiast grup bojowych stwórzmy tzw. siły pierwszego wejścia (IEF) – zaproponowały Francja, Niemcy, Włochy i Hiszpania. One miałyby liczyć ok. 5 tys. żołnierzy. Dokładnie tyle, ile liczyły amerykańskie oddziały ochraniające ewakuację z lotniska w Kabulu.

– Czy jako globalna potęga gospodarcza i demokratyczna Europa może zadowolić się sytuacją, w której nie jesteśmy w stanie zapewnić ewakuacji naszych obywateli i osób nam pomagających? – mówił Josep Borrel, wysoki przedstawiciel UE ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, uzasadniając w ten sposób pomysł stworzenia IEF. Czy gdyby takie siły istniały dwa miesiące temu, byłyby w stanie wykonać operację przeprowadzoną ostatecznie przez amerykańskich żołnierzy? Być może, ale tylko pod warunkiem, że byłaby na to zgoda polityczna. Biorąc pod uwagę to, co dzieje się przez ostatnie lata, właściwie od czasu stworzenia wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa w 1993 r., można wątpić, czy do tego by doszło. Zapisy traktatowe są, wstępne decyzje o tworzeniu instytucji i struktur też, ale jednomyślnej zgody UE już nie ma.

Minister ucina dyskusję

Poparcie dla idei strategicznej autonomii UE uzależnione jest od położenia geograficznego. Kraje południa, które nie czują zagrożenia atakiem na swoje terytorium, gotowe byłyby rozważyć taką koncepcję. Tym bardziej że to często też państwa albo z historycznymi jeszcze interesami w tym regionie (jak Francja), albo zagrożone bezpośrednio niestabilnością tamże, czy to w formie fali migracyjnej, czy też zamachów terrorystycznych. Obok Francji również Włochy, Hiszpania, Grecja czy Portugalia zdecydowanie opowiadają się za ściślejszą współpracą wojskową w ramach Unii. Wszystkie te kraje są zainteresowane operacjami ekspedycyjnymi dla zabezpieczenia swoich interesów na południu.

Kraje Europy Wschodniej, przede wszystkim państwa bałtyckie, ale też Polska, są przeciwne. Ich akcje ekspedycyjne nie interesują, kluczowa jest obrona przed zagrożeniem ze strony Rosji. Uważają, że te gwarancje daje im NATO z USA, ale już nie UE. Nie tylko z powodu zbyt słabych zasobów wojskowych, ale także niejednolitej postawy wobec Rosji. Kreml ma w UE sojuszników i brak pewności, jak zachowaliby się, gdyby doszło do zbrojnej konfrontacji. Pozostają kraje Europy Północnej. Beneluks zawsze był za autonomią strategiczną, podobnie jak Niemcy. Te kraje, inaczej niż Francja, są jednak przywiązane do sojuszu transatlantyckiego i nie chcą podejmować działań, które mogłyby zdenerwować Waszyngton i zachęcić do wycofania gwarancji dla Europy. Wprost to zresztą wyraziła Annegret Kramp-Karrenbauer, niemiecka minister obrony. W opublikowanym przez Politico artykule polemicznym wobec wizji prezydenta Macrona napisała: „Iluzje europejskiej autonomii strategicznej muszą się skończyć. Europejczycy nie będą w stanie zastąpić kluczowej roli Ameryki jako dostawcy bezpieczeństwa". Z nowym kanclerzem stanowisko Berlina pewnie się zmieni, ale raczej nie o 180 stopni. Poza tym w Niemczech wysłanie żołnierzy nawet na misję czysto niemiecką to bardzo skomplikowany proces, a o miejscowych siłach zbrojnych mawia się „Bundestag army". Co dopiero, gdy trzeba będzie je wysyłać na misje europejskie.

Traktatowy zapis w próżni

W całej dyskusji o europejskiej obronie kluczową niewiadomą są Stany Zjednoczone. Czy rzeczywiście tracą zainteresowanie zapewnianiem bezpieczeństwa Europie? A jeśli tak, to jak będą patrzeć na ewentualne wzmacnianie suwerenności Starego Kontynentu?

Na pierwsze pytanie odpowiedź zdecydowanie jest twierdząca. Nawet najbardziej proeuropejski prezydent, jakim jest Joe Biden, nie tylko ignoruje europejskich sojuszników w sprawie Afganistanu czy niektóre porozumienia regionalne, ale przede wszystkim potwierdza kurs USA na Pacyfik. To Chiny są dziś głównym wrogiem USA, do tego stopnia, że Biden wymusił uwzględnienie tego kraju w strategii obronnej NATO. To nie znaczy, że Rosja nagle stała się przyjacielem USA, ale ciężar zaangażowania militarnego przesuwa się znad Atlantyku w stronę Pacyfiku. A jak zauważa Sven Biscop, ekspert belgijskiego Instytutu Egmont, USA mają doktrynę jednego teatru wojny. Jeśli zatem w jakimś momencie będą bardziej zaangażowane w Azji, to już nie pomogą Europie.

Czy USA rzeczywiście tracą zainteresowanie zapewnianiem bezpieczeństwa Europie?

Biden, zresztą podobnie jak wcześniej Barack Obama i Donald Trump, apeluje do Europy o wydawanie większych pieniędzy na obronę i zadbanie o swoje bezpieczeństwo. Nie należy jednak naiwnie wierzyć w te wezwania. W praktyce bowiem Waszyngton wcale nie chce suwerenności Europy. Każda próba jej tworzenia jest tam przyjmowana bardzo negatywnie jako konkurencja wobec NATO.

Najlepszym przykładem intencji amerykańskich jest ich stosunek do PESCO. Wydaje się, że powinni przyklasnąć tej inicjatywie, której celem jest zwiększanie zdolności wojskowych UE. Zamiast tego regularnie ją krytykują, a apogeum był list protestacyjny zastępców sekretarza stanu w czasach Trumpa, wysłany do wysokiego przedstawiciela UE ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. USA uważają, że wszystkie państwa NATO muszą wydawać przynajmniej 2 proc. na obronność, ale te dodatkowe pieniądze powinny – ich zdaniem – iść na zakupy amerykańskiego sprzętu. A Europa może ewentualnie prowadzić te akcje ekspedycyjne, którymi USA nie są zainteresowane. Ale pod kontrolą NATO, a nie poprzez jakieś nowo tworzone dowództwo europejskie. „Ameryka nie może mieć jednocześnie silnej europejskiej armii, w której Europejczycy nie mieliby nic do powiedzenia. A na każdą próbę zwiększenia autonomii UE Amerykanie mówią nie" – pisze w jednej ze swoich analiz Biscop. Według niego w UE z kolei brakuje pragmatycznego podejścia do kwestii strategicznej autonomii Europy. Bo z jednej strony są dogmatycy proatlantyccy, którzy nie chcą żadnych zmian, a z drugiej mistycy europejscy, którzy myślą, że europejska obrona przyjdzie sama, bez konkretnych działań.

Traktat o UE zawiera perspektywę autonomii strategicznej dla Unii. „Wspólna polityka bezpieczeństwa i obrony obejmuje stopniowe określanie wspólnej polityki obronnej Unii" – brzmi artykuł 42. Ale zaraz dodaje: „Doprowadzi ona do stworzenia wspólnej obrony, jeżeli Rada Europejska, stanowiąc jednomyślnie, tak zadecyduje". Takiej jednomyślności nie ma i nic nie wskazuje, że pojawi się w przewidywalnej przyszłości.

Pierwszym tematem niemieckiej polityki będzie stworzenie silniejszej i bardziej suwerennej Unii Europejskiej. Dokonanie tego będzie miało wpływ na strategię międzynarodową i politykę zagraniczną Niemiec – oświadczył po wyborach Olaf Scholz, główny kandydat na kanclerza. Jeśli SPD będzie wiodącą siłą koalicji rządzącej, teoretycznie byłby to dobry sygnał dla marzących o autonomii strategicznej Europy. Niemcy epoki Merkel niby ją popierały, ale w praktyce zawsze wahały się, czy angażować się w inicjatywy, które mogły zostać odczytane przez Stany Zjednoczone jako nieprzyjazne.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi