Między „Klerem” i „Eterem”

Jak wpływa na kino klimat politycznej wojny totalnej w Polsce i poza Polską? Czy mamy do czynienia z nowymi trendami, czy z petryfikacją tego, co działo się przez lata? Pytam o to z festiwalu filmowego w Gdyni.

Aktualizacja: 23.09.2018 09:30 Publikacja: 21.09.2018 00:01

Między „Klerem” i „Eterem”

Foto: materiały prasowe/ Bartosz Mrozowski

Kiedy przed rokiem minister kultury wymienił kierownictwo Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, niektórzy artyści przestrzegali przed forsowaniem twórczości na polityczne zamówienie, ba, przed cenzurą. PISF ma przemożny wpływ na kształt filmowego rynku. Na 16 filmów startujących w tym roku w głównym konkursie w Gdyni jedynie komedia „Juliusz" Aleksandra Pietrzaka nie korzystała z publicznych pieniędzy.

Oczywiście festiwal w Gdyni konsumuje jeszcze najczęściej efekty decyzji podjętych wcześniej, przez nachyloną w lewo ekipę Magdaleny Sroki. Zarazem większość dopuszczonych tu filmów powstawała już w cieniu dobrej zmiany. Zresztą w kilku przypadkach dorzucał się do nich PISF pod nowym kierownictwem – choćby do „Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego.

No właśnie, katastroficzne wizje się nie potwierdziły. Nowy dyrektor PISF Radosław Śmigulski utrzymał silną pozycję samych środowisk filmowych w komisjach dzielących pieniądze. Owszem, szef może czasem skorzystać z władzy korygowania decyzji, ale są to sytuacje incydentalne. Co więcej, jak w przypadku Pawlikowskiego, niekoniecznie adresowane do jakkolwiek pojmowanych „swoich".

Z drugiej strony otwarte jest pytanie, czy pojawiło się wielkie zapotrzebowanie na takie korekty. Może za wcześnie wyrokować, ale chyba wygórowane okazały się nadzieje ideowych oponentów filmowego establishmentu. Nie nastąpił w przedpokojach PISF wysyp scenariuszy o patriotycznej czy konserwatywnej wymowie. I nie ruszyła wielka ława ludzi zdolnych, a do tej pory niedopuszczanych (choć pojedyncze przypadki zapewne się ujawniły).

Na razie można rozmawiać o klimacie. W gdyńskim powietrzu czuje się napięcie niewyłącznie artystyczne. Aspirantem do Złotych Lwów wydaje się już namaszczona przez Europę i mało kontrowersyjna, a już nam znana „Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego (piszę to bliżej początku festiwalu). Za to oczy publiki zwracają się gdzie indziej.

„Kler", kabaret i ideologia

Dystrybutor „Kleru" Wojciecha Smarzowskiego podsycił napięcie. Przed pokazaniem w Gdyni „Wołynia" zapraszano na pokazy opiniotwórczych ludzi z różnych stron. Teraz krążyły tylko legendy, kto ten film mógł wcześniej zobaczyć, ale domniemanych oponentów raczej do niego nie dopuszczono (łącznie z zabiegającymi o to hierarchami kościelnymi). Umyślnie brutalny trailer naznaczył ten obraz od razu stygmatem skandalu.

Możliwe, że Smarzowski zawsze chciał taki film nakręcić, pamiętamy postać chciwego Księdza już z „Wesela". Ale nakręcił go teraz, kiedy pozycja Kościoła w Polsce jest przedmiotem społecznych konfliktów na dużą skalę. W tym sensie trudno od lat znaleźć w polskim kinie obraz tak bardzo żywiący się aktualnością. I to komplement.

Zarazem jest to artystyczny krok w tył Smarzowskiego, ale nie dlatego, że zajął się tematyką miłą antyklerykalnej lewicy, podczas gdy „Wołyń" został lepiej przyjęty w kręgach konserwatywnych. Obraz masakry dokonanej na Polakach przez Ukraińców był tam oczywiście, bo musiał być, drastyczny, w tym sensie nie różnił się od innych filmów tego twórcy. Ale choć było w nim jasne, kto ponosi winę za ludobójstwo, reżyser z dużą subtelnością zadbał o wyposażenie różnych stron historycznych sporów w jakieś racje. Taką szansę dostali także, jako naród, autorzy rzezi. Co więcej, w swej epopei umiał się Smarzowski zdobyć na dystans, na historyczną mądrość, na pokazanie jednostki zabłąkanej w zawierusze dziejów z lotu ptaka.

„Kler" to powrót do postrzegania świata jak w „Weselu", „Drogówce" czy „Pod Mocnym Aniołem". Gromadzi skecze w gorączkowym pośpiechu: dajmy to, jeszcze to, dodajmy i tamto. Rzeczywistość musi być wyciśnięta do ostatniego podpatrzonego sukinsyna.

Oczywiście ten rodzaj satyry rządzi się swoimi prawami. Nie musimy uwierzyć, że trzej księża z jednej diecezji w krótkim czasie spotykają się z wszystkimi przejawami zła w Kościele – od przeklinającego biskupa po bezduszne zakonnice, od obecności ONR na plebanii po pijaństwo, pedofilię i korupcję – aby uznać prawo artysty do własnej wizji świata. Sztuka ma swoje prawa. Tyle że to mnożenie okropieństw zaczyna się po pewnym czasie jawić jako... no właśnie. Wyraz pasji człowieka mającego obsesję na punkcie jakiegoś środowiska? A może jako stylistyka kabareciarza, dla którego brak umiaru, komplikacji, pogoń za dowaleniem jest cnotą.

Jeśli jakieś sygnały komplikacji w manichejskiej wizji złego kleru żerującego niby mafia na społeczeństwie się tu pojawiają, choćby przez niejednoznaczną postać księdza Kukuły granego świetnie przez Arkadiusza Jakubika, reżyser składa je na ołtarzu zupełnie plakatowego finału. Można by go pochwalić za pasję właśnie. Czy jednak jest to tylko pasja w oburzeniu na to, co złe?

W wywiadzie dla pisma „Esquire Polska" Smarzowski wypowiadał się na temat obecności Kościoła w przestrzeni publicznej, lekcje religii nazywał „praniem mózgów" sprzecznym z krytycznym myśleniem. Powtórzył to w wywiadzie dla „Wyborczej". Ma prawo do takiego poglądu, ale postrzeganie w praktyce całego Kościoła jako mafii może być z łatwością kwalifikowane jako narzędzie w walce z jego nauką. Choć nawet duchowni krytyczni wobec filmu, jak ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, rozpoznają w „Klerze" prawdziwe historie. A to już samo w sobie jest straszne.

Przy okazji zaczęła się tlić debata na temat celowości dofinansowywania takich filmów przez PISF. Decyzję podjęły poprzednie jego władze. „Za" przemawiać może społeczna waga tematu (nie powinno się jej relatywizować, bo „teraz rządzi prawica") oraz marka reżysera. Zarazem pozostaje kwestią otwartą, czy obraz tak zacietrzewiony i doraźny służy wspólnemu dobru. Tyle że tego dobra nie da się wcisnąć w definicje. W polskich warunkach zawsze przemożne będzie wrażenie dominacji jednej opcji, ba, jednej tożsamości, nad drugą.

To jednak znamienne, że na decyzję o przyznaniu pieniędzy na „Kler" wpłynęło w poprzedniej PISF-owskiej epoce stanowisko Krzysztofa Zanussiego, dyżurnego katolika w tych sferach. Niedawno on sam spotkał się ze zjawiskiem totalnego zwalczania swojego filmu „Obce ciało" jako jednostronnego, szargającego liberalne świętości. Ta walka polegała także na blokowaniu zabiegów o jego sfinansowanie. Nie chciał się odpłacać tym samym.

Zanussi kontra Smarzowski

Zanussi jest człowiekiem pełnym rozterek, krytycznym, zdystansowanym wobec Kościoła instytucjonalnego. Nie da się ukryć, że niezależnie od intencji i Smarzowskiego, i Zanussiego ten krytycyzm i dystans pomogły zaistnieć dziełu wpisanemu w kampanię próbującą wypchnąć Kościół z przestrzeni publicznej na wzór Hiszpanii czy Irlandii. Choć oczywiście i bez pomocy PISF „Kler" pojawiłby się pewnie na ekranach. Antyklerykałowie to wielka armia, film jest gorący, więc na siebie zarobi.

Co ciekawe, sam Zanussi przyjeżdża do Gdyni z obrazem „Eter", który można by uznać za przeciwległy wobec „Kleru" biegun filmowych poszukiwań. Oto mamy historię w dekoracjach z czasów tuż przed pierwszą wojną światową, w której padają pytania o dobro i zło, o granice nauki, eksperymentu na ludzkiej naturze, ale i o rolę metafizyki, skoro osnową jest przeniesiony w inne czasy mit Fausta.

To jest stary dobry Zanussi, powściągliwy, nieco staroświecki w filmowej narracji, chłodno relacjonujący, a jednak budzący zaciekawienie. No i oferujący nam wizję świata tak różną od tego, co opowiadają nam w kinach inni. Ta odmienność od pierwszej minuty przykuwa uwagę – przynajmniej moją.

Zanussi zaprzecza, jakoby jego film zderzał się ze Smarzowskim. On kręcił dzieło o zbawieniu, tamten o zupełnie ziemskim wymiarze kościelnych instytucji. Literalnie to prawda, te produkcje operują w całkiem innych porządkach. Ale gdy się zastanowić, także sam wybór tych odmiennych porządków, różnych perspektyw oglądania świata jest jakąś alternatywą. I Smarzowski zajmuje się złem, jest ono wszechobecne we wszystkich jego filmach. Ale sprowadzone do groteskowego konkretu, wywołuje emocje, a wreszcie zmęczenie. Na pewno nie namysł.

U Zanussiego historia to bardziej kostium, choć właśnie okolice pierwszej wojny światowej uznał ten erudyta za początek najróżniejszych cywilizacyjnych, utrwalonych tu dylematów. Zarazem jest to zaproszenie do rozmowy o dzisiejszym świecie. Bardziej o świecie niż Polsce. Nie jest to w żadnej mierze kino doraźne, interwencyjne.

Zanussi w rozmowie ze mną dla pisma „Wszystko co Najważniejsze" poczynił słuszną uwagę: „Szkoda, że tematu nieprawości w Kościele nie podjął przed Smarzowskim żaden katolik". Myślę sobie paradoksalnie, że on sam by umiał to zrobić. Powiedziałby rzeczy niewystarczająco skrajne i efektowne – dla wielu. Ale rozmawiałby o instytucji, której podwójną naturę, korporacji, ale i wspólnoty religijnej, rozumie. Znaleźlibyśmy może w tym hipotetycznym filmie próbę odpowiedzi na pytanie: jak to się dzieje, że ludzie tracą poczucie misji, upadają, zdradzają albo udają powołanie. U Smarzowskiego są od początku źli, bo służą złej instytucji.

O Polsce publicystycznie, o historii inaczej

A co z resztą ofert? Gdy polscy filmowcy opowiadają o współczesności, częściej idą drogą Smarzowskiego niż Zanussiego. Wynika z tego konkretny obraz Polski, ale czy w pełni prawdziwy?

Kiedy Andrzej Jakimowski w „Pewnego razu w listopadzie" ujmuje się za ludźmi wykluczonymi, nie ukrywa lewicowych sympatii. A jednak ta jego walka na dwa fronty: z systemem stworzonym przez bogatych i sytych, umożliwiającym patologiczne reprywatyzacje i eksmisje, oraz ze zdziczeniem narodowych zadymiarzy, wydała mi się autentyczna. Nawet jeśli mniej porywająca niż poetyckie „Sztuczki" tegoż reżysera, czasem zbyt szeleszcząca publicystycznym papierem.

Znana wcześniej, podobnie jak film Jakimowskiego, „Twarz" Małgorzaty Szumowskiej jest także głosem na temat współczesnej Polski. Skłamanym podwójnie: co do konkretnej historii, która została odwrócona o 180 stopni, jak i co do społeczno-politycznej wymowy. Nie jestem broń Boże za absurdalnym ubóstwianiem ludu czy prowincji, które uprawia dziś na potęgę prawica. Ale oglądanie fabularyzowanych felietonów Agaty Młynarskiej czy rozważań Krystyny Jandy (mam świadomość, że trochę przesadzam) wydaje mi się wyzwaniem ekstremalnym. Nawet przy talencie reżyserki w nadawaniu im potoczystej, filmowo efektownej narracji.

Z kolei fakt mocniejszego niż powiedzmy pięć czy dziesięć lat temu nachylenia polskiego kina ku historii to produkt obecnych czasów. Nie zawsze pisowskiej inżynierii społecznej, ale na pewno trwałych zmian w mentalności, które dotyczą czasem nawet tych, którzy PiS nienawidzą.

Za symbol spóźnionych historycznych remanentów można by uznać gdyńskie pokazy polskiej i angielskiej wersji opowieści o Dywizjonie 303. Od lat wymieniano listy tematów nigdy nieporuszonych przez polskie kino, a broniący Anglii lotnicy zajmowali na nich zwykle poczesne miejsce. I przypominano przykład Czechów umiejących budować swoją wojenną legendę także filmami.

Skończyło się dwoma tytułami na ten sam temat w jednym miesiącu, choć tylko jeden jest polski i wsparty przez PISF. To dzieła średnie, ale solidne, przy czym nasz jest bardziej patetyczny, a zarazem bardziej poprawny politycznie. To brytyjski reżyser David Blair rozliczył swój ówczesny rząd z potraktowania Polaków po wojnie. Już choćby dlatego nakręcenie „Bitwy o Anglię" (w oryginale „Hurricane") to dobra wiadomość.

Takie filmy budzą zwykle poczucie wyższości elit, które oczekują arcydzieł, odkrywczych wizji, przełomu w myśleniu (choć często kończą na kibicowaniu innej sztampie, tylko bliższej ideowo). W teorii rolę przełomowego miał spełniać „Kamerdyner" Filipa Bajona, reżysera, który umiał kiedyś kręcić historyczne freski ze sławnym „Magnatem" na czele. Otwarto nim cały festiwal, do czego przyczynił się dodatkowo powód podany przez prowadzącą inauguracyjną galę Agnieszkę Szydłowską. To opowieść o historii regionu, gdzie cała impreza się odbywa. Hołd złożony Kaszubom.

Można temu filmowi wypominać niedoróbki scenariuszowe czy ubolewać, że nie tworzy tak gęstej, paradoksalnej, pełne smaczków atmosfery, jaką znajdowaliśmy w „Magnacie". Można też zgłaszać wątpliwości co do wymowy historycznej – w finale terror wobec Kaszubów jest tu dziełem niemieckich szumowin, podczas gdy pomorscy junkrzy wypadają w sposób bardziej zniuansowany, a gdy tracą majątek, nawet sympatyczny. Co w jednostkowym przypadku było możliwe, ale jest mylące, gdy szuka się w takim obrazie generalnych historycznych wniosków.

To zresztą typowe dla Bajona – „Magnat" może nawet silniej komplikował, ale i relatywizował wzajemne oddziaływanie Polaków i Niemców na innym, śląskim, pograniczu. Kaszubskość, regionalność może i nie jest do końca zgodna z ortodoksyjną polityką historyczną dobrej zmiany. To znamienne, że kiedy stary Kaszub grany przez Janusza Gajosa dawał na ekranie nauczkę aroganckiemu przedstawicielowi polskiego rządu, sala gdyńskiego Teatru Muzycznego wypełniona filmowymi elitami przywitała to owacyjnie jako krytykę PiS.

Podsłuchałem zarazem na widowni kuriozalne głosy establishmentowej widowni, że końcówka, gdzie aktor Sebastian Fabijański wprost przypomina jako główny bohater o przywiązaniu Kaszubów do polskości, jest zbyt propagandowa. Film wypełnił kolejną lukę, pokazał to przywiązanie i kaszubską martyrologię. Sekwencje mało wciąż obecnego w polskiej świadomości niemieckiego mordu w Piaśnicy przejdą do historii polskiego kina.

„Kamerdyner" to film o przenikaniu się kultur i skomplikowanych relacjach między ludźmi różnych narodów, ale też przesycony miłością do polskości i humanitarnym, delikatnym jak na poetykę czasów stosunkiem do ludzi. Jego epicki rozmach wynika z zapatrzenia w przeszłość, szukania w niej nauk. Jednym z ludzi pomocnych w powstawaniu tego filmu był Jarosław Sellin, pisowski wiceminister kultury, ale także Kaszub, opowiadający z podziwem o etosie pracy i religijności tej grupy.

Oczywiście filmowcy nadal buntują się przeciw konieczności robienia filmów „z okazji". To charakterystyczne, ale nie ma w Gdyni żadnego obrazu związanego ze stuleciem niepodległości. Produkcja „Legionów", które miały być kinem rocznicowym, ugrzęzła. Taką rolę przejmują seriale telewizyjne, nie zawsze najbardziej udane.

Są za to poszukiwania, czasem trochę na poboczach, choć dotykające ważnej tematyki. „Ułaskawienie" Jana Jakuba Kolskiego, zupełnie autorskie spojrzenie stylistycznego samotnika, filmowego poety, na temat Żołnierzy Wyklętych. Czy „Autsajder" debiutującego w reżyserskiej roli operatora Adama Sikory, który wraca do rzadko branego na warsztat w kinie stanu wojennego, by opowiedzieć historię podobną do własnej, a w roli głównej obsadzić swego syna, bardzo dobrego Łukasza Sikorę.

Mogę mieć zastrzeżenia wobec czasem trzeszczących w „Autsajderze" realiów tamtych czasów, ale trudno mi się odwrócić od jego przesłania. To opowieść o jednostce zamieszanej w historię przypadkiem, a jednak zdającej egzamin z Conradowskiego obowiązku, nakręcona bez natrętnej dydaktyki i bez większych profesjonalnych wpadek. I znów, jak przy odbiorze „Kamerdynera", widziałem podwójność. Większość publiki na głównym pokazie przyjęła film chłodno, nie zostając nawet na spotkanie z reżyserem. Pewnie obrazy znęcania się esbeków nad młodym człowiekiem wydały jej się zbyt „martyrologiczne" – lepiej oglądać parodie stanu wojennego z „Obywatela" Jerzego Stuhra. Gdyby publiczność poczekała, dowiedziałaby się od Sikory, że film pochwalił Władysław Frasyniuk, bo ostrzega przed zgodą na utratę wolności. A więc przesłanie ma być zgoła „antypisowskie". Ale jest też niepoprawne.

Przede wszystkim człowiek

Na koniec uwaga: polskie kino wciąż nieźle radzi sobie z tematyką człowieka, jednostki. „Fuga" Agnieszki Smoczyńskiej, film będący kameralnym psychologicznym dramatem, a nawet psychologicznym thrillerem, wydał mi się zwłaszcza na początku miejscami mało wiarygodny w oddaniu relacji między bohaterami. A jednak ta opowieść o kobiecie przywróconej światu i odzyskującej ten świat w stanie zaniku pamięci (oklaski dla Gabrieli Muskały, także autorki scenariusza) poraża dramatycznym pytaniem o brak empatii w gronie najbliższych, rodziny. Polska prawica nieraz stawiała polskiej kinematografii zarzut jednostronnego czarnowidztwa, i chyba przesadnie. O ile w sferze społecznej mamy przykłady publicystyki nie najwyższej próby, o tyle takie filmy jak „Fuga" naprawdę potrafią się okazać katharsis. To zabawne, ale taką rolę wyznaczali obrońcy Smarzowskiego „Klerowi".

W kuluarach szepce się o możliwych politycznych demonstracjach nagrodzonych reżyserów na końcowej gali. I o tym, że Smarzowski zamierza się teraz mierzyć z tematyką polsko-żydowską, z Jedwabnem. Jednym słowem coraz potężniejsze kanonady przed nami. Na tym tle „Zimna wojna" jawi się jako klasyczny piękny fresk, pożyteczny w przybliżaniu zachodniej Europie historii PRL.

Ja zaś wolę się cieszyć różnorodnością oferty. Jedni lubią bardziej, drudzy mniej groteskową pedagogikę w wykonaniu Marka Koterskiego, ale nie można mu odmówić podziwu godnej konsekwencji manifestowanej tym razem w zwariowanej opowieści „7 uczuć". Na pewno raduje też powstanie komedii odbiegającej od sztampy romantycznych „superprodukcji" – myślę o „Juliuszu" Pietrzaka. Nawet jeśli nie każdy żart kręcił mnie tak samo, jest to odgrzebanie polskiego humoru przeżywającego w ostatnich latach kryzys.

Kopalnią doświadczeń staje się równoległy konkurs „Inne spojrzenie" grupujący filmy operujące na granicy kina offowego i komercyjnego. To w ich ramach aktor Wojciech Solarz nakręcił „Okna okna", bezpretensjonalną, nawet jeżeli nieco zwariowaną „opowiastkę" (określenie Michała Oleszczyka). Pełną tęsknoty za miłością, z rehabilitacją bohaterów pociesznych i nieporadnych, i z pochwałą małej ojczyzny, jaką staje się rodzinna wieś i ziemia. Coś między czeskimi komediami a młodym Fellinim.

Pytany przeze mnie, dlaczego nie uczestniczy w wielkich sporach ideowych, Solarz odpowiedział: „Ależ ja się wypowiadam, tylko na swój sposób". Nikomu nie zalecam minimalizmu, ale sam zmęczony nadmiarem ideologicznych pasji, wzdycham do takich korzeni.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95

Kiedy przed rokiem minister kultury wymienił kierownictwo Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, niektórzy artyści przestrzegali przed forsowaniem twórczości na polityczne zamówienie, ba, przed cenzurą. PISF ma przemożny wpływ na kształt filmowego rynku. Na 16 filmów startujących w tym roku w głównym konkursie w Gdyni jedynie komedia „Juliusz" Aleksandra Pietrzaka nie korzystała z publicznych pieniędzy.

Oczywiście festiwal w Gdyni konsumuje jeszcze najczęściej efekty decyzji podjętych wcześniej, przez nachyloną w lewo ekipę Magdaleny Sroki. Zarazem większość dopuszczonych tu filmów powstawała już w cieniu dobrej zmiany. Zresztą w kilku przypadkach dorzucał się do nich PISF pod nowym kierownictwem – choćby do „Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach