Jedną z najtrwalszych zdobyczy sowieckich, które przeszły potem na Rosję, było umówienie się co do stref wpływu. Pojęcie jest tak stare jak istnienie imperiów, ale zaczęło tracić sens po pierwszej wojnie światowej. Po drugiej zaś – gdy imperium brytyjskie przygotowywało się do samozwinięcia – ZSRR odkrywał rozkosz bycia supermocarstwem. W Jałcie Roosevelt i Churchill zgodzili się, by państwa wyzwolone przez Armię Czerwoną były „friendly", czyli przyjaźnie nastawione do Moskwy, a jednocześnie Stalin miał się zgodzić na przeprowadzenie w tych krajach wolnych wyborów. Jak wiadomo i jak się okazało w różnych zrywach w latach 1953, 1956, 1968, 1980 i 1989, zgoda na przyjaźń z ZSRR oznaczała, że Zachód tolerował sowieckie panowanie w Europie Środkowej i Wschodniej, nawet gdy narody tych państw się buntowały.
Chociaż z czasem ujawniono dokumenty, z których wynikało, że amerykańskim i brytyjskim dżentelmenom doradzali agenci sowieccy, między innymi Oskar Lange, późniejszy ambasador PRL w Waszyngtonie i profesor Uniwersytetu Warszawskiego, USA nie wycofały się z umowy jałtańskiej. Do czasów Ronalda Reagana, który w 40. rocznicę Jałty wydał oświadczenie, że ZSRR nie dotrzymał umowy o wolnych wyborach i USA nie zgodzą się na Europę podzieloną na tę wolną i tę zniewoloną. Dodał przy tym, że umowy jałtańskie miały swoje zalety i że nikt nie zamierza zmieniać granic.
Jest oczywiste, że rozpad Związku Sowieckiego zawdzięczamy przede wszystkim komunistycznej gospodarce, która musi zawsze doprowadzić do głębokiego kryzysu, Gorbaczowowi, który chciał nieudolnie reformować komunizm, Jelcynowi, który chciał ratować przede wszystkim Rosję, i niezliczonym bohaterom, którzy tworzyli ruchy opozycyjne, zwłaszcza narodowościowe, a wśród nich najmocniejsze były oczywiście państwa bałtyckie i Ukraina. Bez tych czterech współgrających ze sobą czynników Stany Zjednoczone nie „wyzwoliłyby" nikogo. Co więcej, obawa przed rozgniewaniem – kiedyś Związku Sowieckiego, a dziś Rosji – poprzez nadepnięcie na ich strefę wpływu jest wciąż silna w myśleniu amerykańskich elit politycznych. Strefy wpływów się kurczą, różne administracje mają różną tolerancję dla rosyjskiego postępowania, ale umysłowa Jałta ciągle wychodzi na powierzchnię. Państwa wchodzące kiedyś w skład ZSRR, z wyjątkiem bałtyckich, traktowane są ciągle jako strefy wpływu Rosji. Najtragiczniej wyglądają sprawy Białorusi i Ukrainy. Białorusini demonstrują już od prawie roku, żądają wolnych wyborów i poszanowania praw obywatelskich, a ich przedstawicielka Swiatłana Cichanouska przyjmowana jest z obawą w Waszyngtonie i tylko nacisk Kongresu i opinii publicznej wymógł dla niej spotkania na wyższym szczeblu politycznym.
Każdy kraj powinien być traktowany osobno, ale jednak jest tragicznie charakterystyczne, że działania rządu Viktora Orbána, jakkolwiek odbiegają od standardów demokratycznych, są bardziej w centrum uwagi i bardziej piętnowane niż działania Łukaszenki, który aresztuje, torturuje i represjonuje dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy ludzi. Jedynym wytłumaczeniem tej sytuacji jest to, że rząd Łukaszenki znajduje się pod protektoratem Putina i USA nie będą się wtrącać, tak jak nie wtrąciły się, gdy Chiny wchłonęły Hongkong. Ukraina zaś wprawdzie jest niezależna od Moskwy, ale Putin uważa to za błąd i demonstruje to przy każdej okazji, a to dokonując anszlusu Krymu, a to prowadząc wojnę na wschodnim terytorium.
Przy okazji negocjacji w sprawie Nord Stream 2 dokonuje się Jałta 2. USA dogadują się z Rosją, za pośrednictwem Niemiec, że zezwalają na gazociąg, który zapewni Putinowi dalszą pomyślność polityczną, kosztem przede wszystkim Ukrainy, w zamian za przedziwne zapewnienia, że Niemcy zagwarantują funkcjonowanie ukraińskiego gazociągu po roku 2024. O anektowanych terytoriach nie ma mowy, a USA zalecają prezydentowi Zełenskiemu milczenie w tej sprawie w zamian za zaproszenie go jeszcze latem do Waszyngtonu. Mikołajczykowi też proponowano różne gwarancje w zamian za jego brak sprzeciwu w 1945 roku.