Adam Twardowski: Agent, starosta i malwersant

Państwowe pieniądze wydawane na kampanię wyborczą, inwigilacja opozycji, pokazowe procesy, administracja państwa i służby specjalne sterowane przez polityków – wszystko to było znane w II RP.

Publikacja: 23.04.2021 18:00

Adam Twardowski mógł mówić o pechu. W Warszawie wymyślono, że władza przy pomocy kilku pokazowych pr

Adam Twardowski mógł mówić o pechu. W Warszawie wymyślono, że władza przy pomocy kilku pokazowych procesów starostów udowodni, że potrafi dbać o porządek nawet kosztem „swoich”. Na ilustracji „Słowo Pomorskie” z informacją o procesie Twardowskiego, 23 czerwca 1936 r.

Foto: Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Bydgoszczy

Był styczniowy poranek 1939 r. Pociąg wjeżdżał na praski dworzec, a dwóch oficerów Oddziału II – Jan Henryk Żychoń, szef bydgoskiej ekspozytury wywiadu, oraz jego prawa ręka Witold Langenfeld, szykowali się do opuszczenia wagonu. Ich plan był prosty – po opuszczeniu pojazdu mieli się rozdzielić. Żychoń miał wyznaczone spotkanie ze swym dawnym podwładnym Adamem Twardowskim w kawiarni Schrubek. Zadaniem Langenfelda była dyskretna obserwacja miejsca spotkania: należało bowiem sprawdzić, czy Twardowski nie zjawił się przypadkiem z obstawą. Czas był nadzwyczajny. W Pradze panoszyli się już Niemcy i ich służby specjalne, a wszystko, co Żychoń i Langenfeld wiedzieli o Twardowskim, sugerowało zachowanie jak największej ostrożności – bano się prowokacji gestapo. Niemcy od lat polowali na Żychonia. Dlatego tak ważne było, by nikt w czeskiej stolicy nie widział obu oficerów razem.




Kierunek Królewiec

Szef Żychonia, podpułkownik Stefan Mayer kierujący Wydziałem Wywiadowczym, podejrzewał, że prośba o spotkanie z Twardowskim była pułapką. Ostatecznie jednak dał zgodę na wyjazd. Kim był człowiek, który ściągnął do stolicy Czech szefa najważniejszej polskiej ekspozytury prowadzącej wywiad płytki na Niemcy?

Urodzony w 1898 r. pod Tarnowem Adam Twardowski pod wieloma względami uosabiał wzór kariery średniego szczebla w II RP. Maturę zdawał jeszcze w Austro-Węgrzech, w czasie wojny zmobilizowany, wysłany został do Wiednia na kurs w korpusie automobilowym, co później pozwalało mu być specjalistą w prestiżowej dziedzinie wojsk samochodowych. Jednocześnie miał związać się z piłsudczykowską Polską Organizacją Wojskową, będącą już potem, w wolnej Polsce, rezerwuarem zaufanym ludzi obozu Marszałka. Walczył z bolszewikami jako żołnierz 66. Kaszubskiego Pułku Piechoty i odniósł w tej wojnie dwie rany. Jednocześnie na Uniwersytecie Jagiellońskim ukończył prawo, a nawet uzyskał w 1922 r. na tej uczelni stopień doktora. W 1922 r. na krótko związał się z Oddziałem II – miało to potem zaważyć na jego życiu.

Jego wojskowi przełożeni doceniali inteligencję i zdolność do improwizacji, zarazem jednak zwracali uwagę, że cechuje go zbyt duża wyobraźnia i „brak odczucia rzeczywistości". Niesubordynacja w wojsku narażała go na nagany, a nawet na jednomiesięczny areszt. Doszedł do stopnia porucznika, ale pod koniec lat 20. XX w. jego kariera przestała się pomyślnie rozwijać i dalsze awanse zdawały się być poza zasięgiem. Przeszedł w stan nieczynny i poświęcił się rodzinnej firmie samochodowej. Biznes automobilowy był wówczas w powijakach, a prowadzenie go w biednym kraju z kiepskimi drogami nie mogło być łatwe. Przedsiębiorstwo Twardowskiego zamiast zysków generowało długi.

Pomocną dłoń wyciągnęła Dwójka, jak potocznie nazywano Oddział II. Biegła znajomość francuskiego i niemieckiego, stopień doktora oraz peowiacka i oficerska przeszłość wydawały być wystarczającą rękojmią. W 1931 r. Twardowski rozpoczął służbę w ekspozyturze nr 3 w Bydgoszczy. Kierował nią wspomniany już Jan Henryk Żychoń – człowiek legenda. W wieku 12 lat uciekł z domu do drużyn Piłsudskiego, z których uformowano Legiony. Po odzyskaniu niepodległości walczył z Ukraińcami o Lwów, a także z bolszewikami i w III powstaniu śląskim. Od 1919 r. służył w Oddziale II – gdzie zasłynął ze zdecydowanych, bezkompromisowych metod. Miał opinię pijaka, chuligana, ale też dobrego, choć wymagającego szefa. To z nim związane są takie sukcesy Oddziału II jak akcja „Wózek" czy słynne porwania niemieckich szpiegów z terenu Wolnego Miasta Gdańska. Szef bydgoskiej ekspozytury, który sam miał za sobą proces o obrazę urzędnika państwowego, najwyraźniej polubił rogatą duszę, jaką był Twardowski.

Żychoń wysłał Twardowskiego do Królewca. Był to teren trudny i Polsce wrogi. Jednocześnie kluczowy. To Prusy Wschodnie stanowiły Wehrkreis I – czyli obszar wojskowy Reichswery – i to stąd w razie wojny niemiecka armia miała najbliżej do Warszawy. Polskie przedstawicielstwo dyplomatyczne w Królewcu było pod stałą obserwacją.

Niesubordynacja Twardowskiego szybko dała znać o sobie. Uznał, że polecenia Żychonia i zasady pracy Oddziału II go ograniczają. „Ja chciałem pracować samodzielnie i na szerszej platformie" – mówił po latach. Samodzielność „na szerszej platformie" i lekka ręka do wydawania pieniędzy skończyła się dekonspiracją jego agentury. Jeden z agentów Twardowskiego miał za to zapłacić głową. Doszły oskarżenia o przywłaszczanie sobie pieniędzy dla informatorów Oddziału II w Prusach. Twardowski zwędzić też miał pieniądze przeznaczone na zakup aparatów fotograficznych Leica.

Cała przygoda skończyła się ewakuacją Twardowskiego z Królewca w 1932 r. Jako funkcjonariusz był spalony i dla Oddziału II nieprzydatny.

Robota musi być koronkowa

Żychoń jednak zatroszczył się o lekkomyślnego podwładnego. To prawdopodobnie on załatwił mu posadę starosty w województwie pomorskim, mówiąc, że dzięki temu Twardowski uporządkuje własne finanse. Szef ekspozytury bydgoskiej miał opinię człowieka, który wiele może na swym terytorium. W II RP często opinia Oddziału II, podbudowana argumentem troski o interes państwa, decydowała o awansowaniu bądź usuwaniu poszczególnych urzędników państwowych.

Tak dr Twardowski został w 1933 r., jako starosta działdowski, podwładnym wojewody pomorskiego Stefana Kirtiklisa, oddanego człowieka sanacji, który miał za sobą działalność w PPS, POW, Korpusie Ochrony Pogranicza, a także pełnienie wielu kluczowych funkcji w administracji państwa. Był, jakbyśmy dziś powiedzieli, lokalnym partyjnym baronem.

Trzeba też dodać, że w II RP stanowisko starosty to było coś! Funkcja ta miała znacznie więcej prerogatyw niż obecnie. Starosta – mianowany przez rząd – miał na swoim terytorium olbrzymią władzę administracyjną, policyjną i polityczną.

Wówczas administrację państwa licznie zasilali byli wojskowi. Było to zgodne z kadrową polityką sanacji. Uważano, że oficerowie będą w stanie wiele spraw rozwiązać „po żołniersku". Znawca tematu, historyk Przemysław Olstowski, zwraca w swych pracach uwagę, że w efekcie uformowała się administracja na pewno sprawna, ale też lojalna wobec politycznych zwierzchników. „Oznaczało to gotowość wypełniania poleceń służbowych, a zarazem politycznych, wydawanych drogą oficjalną, jak i nieoficjalną, często jedynie ustnie".

Z pewnością takiej lojalności domagał się wojewoda Kirtiklis.

Pomorze było natomiast terenem trudnym. Zgłaszali do niego pretensje Niemcy, lokalna społeczność była różnorodna pod względem religijnym i narodowościowym, co czasem stawiało pod znakiem zapytania jej lojalność względem II RP. Powiat działdowski nie wyróżniał się tu szczególnie poza tym, że część jego obszaru przypadła Polsce dopiero w 1920 r. – a jeśli już się wyróżniał, to na niekorzyść ze względu na biedę. W dodatku były to lata wielkiego kryzysu. Powiat ten wymagał więc delikatności i rozeznania.

Kirtiklis, wysyłając nowego starostę do Działdowa, miał mu polecić „zrobić porządek" po poprzedniku. Twardowski, mając poparcie wojewody, wziął się raźno do pracy. Starał się ściągnąć liczne inwestycje, przejawiał inicjatywę, aby przyciągnąć do państwa polskiego nieufnych Mazurów, za kredyty pozyskane w bankach rozpoczął akcję osadniczą oraz walkę z bezrobociem. Bank Gospodarstwa Krajowego przyznał np. pieniądze na zwózkę kamieni i sprzedaż tłucznia.

Przedsiębiorczy starosta szybko zasłużył na pochwały. Sanacyjna władza stawiała go za wzór dla innych. On sam rządził na podległym terenie jak wojskowy, a więc dość bezwzględnie – opozycyjna prasa ochrzciła go Jadamem Groźnym. „Słychać wycie? Znakomicie!" – mogli jednak skwitować sanacyjni liderzy.

Być może z braku odpowiedniego doświadczenia, bo trudno półroczną praktykę administracyjną nazwać wystarczającym, eksperyment Twardowskiego w Działdowie i tak zakończyłby się porażką. Z pewnością jednak przyspieszyły ją polityczne oczekiwania przełożonych z rządzącego Polską Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. W II RP od czasu procesu brzeskiego odbywały się raczej mniej niż bardziej wolne wybory. Opozycja i wolna prasa, choć gnębione, patrzyły jednak sanacji na ręce, a w wyborach lokalnych potrafiły władzę niemiło zaskoczyć. Kampanie wyborcze były więc trudne, brutalne i kosztowne. A w biednych rejonach pieniędzy zawsze brakowało.

Gdy Twardowski udał się do wojewody Kirtiklisa po środki na działalność polityczną i walkę z bezrobociem, miał usłyszeć: „Widzi pan, życie starosty nie jest romansem! Ja pieniędzy nie mam, ale od tego wy jesteście starostą. Trzeba kombinować! Róbcie, jak umiecie i jak chcecie! A ostatecznie – to w szczękę... i kropka!".

Wojewoda oczekiwał sukcesów – rozbudowy BBWR oraz zdobywania władzy samorządowej od rad gminnych począwszy. Jesienią 1933 r. miały odbyć się wybory lokalne. Twardowski zorientował się, że jeśli nie uszczknie z pieniędzy powiatu środków na kampanię wyborczą BBWR, ugrupowanie to sukcesu nie odniesie. Podczas jednej z rozmów w urzędzie wojewódzkim miał usłyszeć: „Wszystko będzie w porządku, tylko robota musi być koronkowa i nie może pozostać ślad".

Twardowski więc kombinował. Pieniądze zdobyte na walkę z bezrobociem poszły na walkę z przeciwnikami politycznymi. Zrobiła się finansowa dziura, by ją pokryć, starosta wziął kredyt m.in. z Komunalnej Kasy Oszczędności w Działdowie. Kredyty jednak mają to do siebie, że trzeba je spłacać. Spirala zadłużenia powiatu zaczęła się nakręcać. Starosta sięgał więc po pieniądze dalej – aż do kasy organizacji społecznych: Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, Stowarzyszenia Rodziny Urzędniczej itp.

BBWR wybory wygrał. Cóż, skoro wszystko wolno, Twardowski postanowił też przy okazji spłacić część prywatnych długów, które ciągnęły się za nim od czasu feralnego automobilowego biznesu.

Operacja medialna

Przywoływany już Przemysław Olstowski, badający losy sądzonych w II RP starostów, nie pozostawia wątpliwości – „Kirtiklis dobrze znał tajniki polityki gospodarczej prowadzonej przez Twardowskiego". Jednak po wyborach starosta z ulubieńca wojewody szybko stał się balastem, którego należało się pozbyć. Kłopotów powiatu działdowskiego nie dało się utrzymać w tajemnicy. Socjalna polityka, która miała pozyskać Mazurów, w wyniku machlojek tylko ich rozeźliła – niektórzy osadnicy stracili znaczne sumy. Prasa opozycyjna nie przebierała w krytyce, okradanie Funduszu Bezrobocia było szczególnie bulwersujące w okresie wielkiego kryzysu. Kirtiklis usunął Twardowskiego, który w burzliwej atmosferze opuścił wkrótce administrację państwową. Na odchodnym nawrzucał wojewodzie, ile wlezie.

Na tym jego przygoda z Kirtiklisem jednak się nie zakończyła – w sierpniu 1935 r. niedawny pupilek wojewody został aresztowany i oskarżony o liczne nadużycia finansowe. Twardowski poczuł się oszukany. „Zmiana mego poglądu i orientacji politycznej dokonała się u mnie w areszcie. Przeszedłem zdecydowanie do opozycji" – opowiadał później.

Proces byłego starosty i jego najbliższych współpracowników ruszył w maju 1936 r. Akt oskarżenia był długi i wielowątkowy. Zawierał zarzuty o defraudacje, wyłudzanie pieniędzy – nawet od poselstwa Japonii – podrabianie dokumentów, wykorzystywanie weksli, otwieranie fikcyjnych kont. Twardowski miał wedle prokuratury przywłaszczyć sobie ponad 30 tys. zł. Były to spore pieniądze – dobra pensja wynosiła wówczas ok. 350 zł. Ostatni punkt oskarżenia dotyczył próby przekupienia strażnika w areszcie, by ten pomógł Twardowskiemu w ucieczce z celi.

Popularny „Ilustrowany Kuryer Codzienny" donosił: „Rozprawa budzi olbrzymie zainteresowanie. Rozprawie przysłuchuje się wielu przybyłych dziennikarzy, także ze stolicy".

Proces był okazją do wzajemnych oskarżeń. Były to jednak rządy sanacji, a wojewoda był jej zaufanym i wpływowym człowiekiem, więc wynik był do przewidzenia. Bałagan w finansach powiatu był tak wielki, że sąd nie mógł właściwie ustalić wielu szczegółów, co zresztą pomogło Twardowskiemu. Ostatecznie doliczono się zdefraudowanych 22 tys. zł. 20 czerwca 1936 r. zapadł wyrok: Twardowski dostał pięć lat więzienia i pięć lat pozbawienia praw obywatelskich.

Kirtiklis wyszedł obronną ręką, ale skandal był na tyle duży, że w Warszawie postanowiono go przenieść – został wojewodą w Białymstoku. Opozycyjny, związany z endecją, dziennik „Słowo Pomorskie" z satysfakcją zauważał, że cały proces „rzucił wiele światła na stosunki pomajowe w Polsce".

Dr Twardowski mógł mówić o pechu. Cała sprawa, znowu nie tak szczególna na tle ówczesnych rządów, może nawet zostałaby zamieciona pod dywan, gdyby nie wielka polityka. Sanacja po śmierci Piłsudskiego szukała pomysłu na siebie. Wkrótce przecież ogłoszone zostanie powstanie Obozu Zjednoczenia Narodowego.

W Warszawie wymyślono, że starostowie mogą być niezłym kozłem ofiarnym i władza przy pomocy kilku pokazowych procesów udowodni, że potrafi dbać o porządek nawet kosztem „swoich". Historyk Janusz Mierzwa pisze, że niezależnie od osobistych przewin starostów procesy starościńskie, „szczególnie te na Pomorzu, odgrywały nader istotną rolę w zamierzeniach związanych z nowym otwarciem".

Rozprawa starosty działdowskiego była pierwszą z siedmiu, którym nadano rozgłos ogólnokrajowy i którymi żyła cała Polska. Była to duża operacja medialna na miarę tamtych czasów. Przekaz był ściśle kontrolowany – gdy „Słowo Pomorskie" wydrukowało ostatnie przemówienie Twardowskiego z procesu, nakład gazety został po prostu skonfiskowany pod pretekstem, że słowa byłego starosty zniesławiały wojewodę i szerzyły niepokoje społeczne.

Mimo żalu do Ojczyzny

Sąd apelacyjny w Poznaniu uchylił oskarżenia o kradzież i złagodził karę do dwóch lat, a Sąd Najwyższy w Warszawie to potwierdził. Skazanemu, który liczył na uniewinnienie, nie było jednak spieszno do więzienia i wiosną 1937 r. zwiał do Czechosłowacji. Nasz południowy sąsiad był wówczas schronieniem dla wielu polityków opozycji – m.in. Wincentego Witosa i Wojciecha Korfantego, tak zasłużonych dla II RP. Były starosta zbliżył się więc do politycznej emigracji, u której szukał oparcia. Witos otoczył go opieką, pomógł zdobyć dokumenty. Twardowski względnie się urządził, pracując jako dziennikarz.

Nie byłby jednak sobą, gdyby nie postanowił swej sytuacji trochę skomplikować – a może chciał zrehabilitować się wobec surowej ojczyzny? Jeżdżąc po Czechach i Słowacji, widział, jak Niemcy już po Monachium opanowują oba kraje i obsadzają Słowację wojskami. Postanowił, że „pomimo mego żalu do Ojczyzny trzeba komuś z Polski o tem donieść".

Odświeżył kontakty z Oddziałem II. Zwrócił się do Żychonia – po jakimś czasie dostał odpowiedź, że „Janio", jak mówiono na szefa bydgoskiej ekspozytury, przyjedzie do Pragi.

W styczniowy poranek 1939 r. Żychoń i Langenfeld wysiedli, jak już wiemy, z pociągu. Jakże byli zaskoczeni, gdy zobaczyli na peronie... Twardowskiego. Langenfeld nie zdołał się wycofać. Ich plan wziął w łeb – Twardowski zdołał jednak przekonać przybyszy, że spotkanie w Schrubeku nie miałoby sensu, bo lokal ten jest pełen szpicli. Wychodził więc na każdy pociąg z Polski, licząc, że w ten sposób trafi na Żychonia. Po dłuższej rozmowie Twardowskiemu udało się przekonać szefa bydgoskiej ekspozytury do siebie. Zadeklarował też, że może inwigilować opozycyjnych polityków, którzy schronili się w Pradze i którzy przecież wcześniej mu pomogli.

Żychoń, widząc opłakaną sytuację finansową Twardowskiego, zaproponował mu pracę dla Dwójki i nawet dał jakieś pieniądze. Później opowiadał Mayerowi, że Twardowski, mimo biedy, „nie »złajdaczył się narodowo«". I przekonywał: „co innego jest Twardowski jako Kierownik Placówki, a co innego jako informator".

Polska więc, w osobie Żychonia, znów dawała mu szansę. Twardowski przystał na ofertę odnowienia współpracy – chciał jednak wraz ze swoim towarzyszem, niejakim Tadeuszem Kowalskim, jechać na Bałkany. Warszawa zdecydowała jednak, że ma zostać w Pradze.

Znów miał jednak pecha. Wskutek walk frakcyjnych w Oddziale II Czechosłowację, czy raczej to, co po niej zostało, przydzielono do referatu Wschód, którym kierował kapitan Jerzy Niezbrzycki – szara eminencja Oddziału II i zacięty wróg Żychonia. Tę dość nieracjonalną decyzję uzasadniano tym, że Praga znajdowała się pod wpływem Moskwy, ponadto aktywny był tam element ukraiński.

Kierownik referatu „Wschód" miał wyrzucać raporty Twardowskiego do kosza. Zdaniem Twardowskiego Niezbrzycki „fałszywie informował Sztab Główny mianowicie, że ze strony Niemców przez terytorium C.S.R. nic nam nie grozi". Żychoń miał nawet powiedzieć Twardowskiemu: „te skurwysyny mówią, że te wiadomości, które pan dał, są inspirowane przez Niemców, a gdy się one potem sprawdziły, to oni robili wszystko, aby te raporty pańskie utrącić". Zastępca Żychonia Witold Langenfeld wspominał, że Niezbrzycki oceniał materiały Twardowskiego jako „stek brukowych plotek".

W efekcie referat „Wschód" nie przewidzi potem ani ataku Niemców od południa, ani później wkroczenia Armii Czerwonej do Polski. Niezbrzycki za to oskarży samego Żychonia, że był narzędziem niemieckiego wywiadu, a w latach 50. XX będzie zwalczał Czesława Miłosza jako sowieckiego agenta. Do tej pory nic tych oskarżeń nie potwierdziło.

Za słaby na palacza

Gdy Niemcy w marcu 1939 r. zajęli Pragę, Twardowski znalazł się w potrzasku. Oddział II dał mu do zrozumienia, że ma sam sobie radzić, i odmówił mu dokumentów potrzebnych na wjazd do Polski. Przez zieloną granicę przedarł się wraz z nieodłącznym Tadeuszem do Bydgoszczy.

Z Bydgoszczy pod ochroną – w Polsce Twardowski był wciąż poszukiwany – zawieziono go do Warszawy. Chyba nie bardzo wiedziano, co z nim zrobić. Ostatecznie przefarbowano mu włosy i wysłano do Berlina pod przykrywką badacza niemieckiego prawa. W rzeczywistości miał obserwować ruchy Wehrmachtu. Zważywszy na to, że tam, od czasów dekonspiracji w Królewcu, był na celowniku Abwehry, była to misja samobójcza. O dziwo, jego raporty okazały się dobre, ścisłe i przewidujące.

W sierpniu 1939 r. Twardowski przyjechał do Warszawy i tu zastał go wybuch wojny. Znów dano mu do zrozumienia, że ma sam sobie radzić. Ostatecznie przedostał się do Rumunii, a tam przez Jugosławię i po wielu przygodach do Francji. Nie dane mu jednak było przysłużyć się Polsce. Niezbrzycki postarał się o jego uwięzienie. Wyszedł na wolność, ale z powodu wyroku w sprawie działdowskiej odmawiano mu przydziału do wojska. Żył w nędzy. Znajomi pomagali mu finansowo. W 1940 r., po klęsce Francji, przedostał się do Anglii. Zatrudnił się jako palacz okrętowy, ale już podczas pierwszego rejsu zasłabł. Pisał podania i prośby o rehabilitację. Zapisał się na kurs radiotelegrafistów – wszystko na nic. Wojsko go nie chciało. Zmarł w 1951 r.

Przygody Twardowskiego to tylko wycinek historii Polski. Trudno powiedzieć, czy ten bądź co bądź zdolny człowiek sam sobie szkodził, czy wciąż padał ofiarą rozgrywek toczonych ponad jego głową.

Korzystałem m.in. z: Janusz Mierzwa, „Starostowie Polski międzywojennej. Portret zbiorowy" (Kraków 2012), Przemysław Olstowski, „Procesy »starościńskie« w województwie pomorskim w latach 1936–1937" (Warszawa 2014), archiwalnych numerów polskich gazet oraz z dokumentów zgromadzonych w Instytucie Polskim i Muzeum gen. Sikorskiego w Londynie

Był styczniowy poranek 1939 r. Pociąg wjeżdżał na praski dworzec, a dwóch oficerów Oddziału II – Jan Henryk Żychoń, szef bydgoskiej ekspozytury wywiadu, oraz jego prawa ręka Witold Langenfeld, szykowali się do opuszczenia wagonu. Ich plan był prosty – po opuszczeniu pojazdu mieli się rozdzielić. Żychoń miał wyznaczone spotkanie ze swym dawnym podwładnym Adamem Twardowskim w kawiarni Schrubek. Zadaniem Langenfelda była dyskretna obserwacja miejsca spotkania: należało bowiem sprawdzić, czy Twardowski nie zjawił się przypadkiem z obstawą. Czas był nadzwyczajny. W Pradze panoszyli się już Niemcy i ich służby specjalne, a wszystko, co Żychoń i Langenfeld wiedzieli o Twardowskim, sugerowało zachowanie jak największej ostrożności – bano się prowokacji gestapo. Niemcy od lat polowali na Żychonia. Dlatego tak ważne było, by nikt w czeskiej stolicy nie widział obu oficerów razem.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi