Karol Szymanowski – geniusz i zdeprawowany uwodziciel

Nowa książka o Karolu Szymanowskim burzy pomnikowy wizerunek narodowego twórcy, w zamian daje pasjonującą opowieść o prawdziwym człowieku z mnóstwem słabości, wad, pretensji do przyjaciół i tajemnic.

Publikacja: 23.04.2021 18:00

Portret Karola Szymanowskiego namalowany przez Witkacego z dopiskiem z boku: rektor fafuła, 1931 r.

Portret Karola Szymanowskiego namalowany przez Witkacego z dopiskiem z boku: rektor fafuła, 1931 r.

Foto: Archiwum autora

Wydana właśnie przez PWM, licząca ponad 800 stron, „rzecz o Karolu Szymanowskim" ma tytuł „Uwodziciel". Nie jest typową biografią przedstawiającą zdarzenia z jego życia w porządku chronologicznym ani też monografią muzykologiczną, omawiającą po kolei utwory, choć wiadomości o nich znajdziemy tu mnóstwo. Autorka Danuta Gwizdalanka postanowiła przede wszystkim pokazać, jaki był naprawdę, zdrapując warstwę fałszywego lukru z wizerunku tworzonego przez różnych autorów i przyjaciół, którzy wykreślali na przykład co bardziej kłopotliwe fragmenty z jego listów.

Przez dziesięciolecia, jakie minęły od śmierci Karola Szymanowskiego w 1937 roku, ukształtował się mit o największym po Chopinie polskim kompozytorze, który wszakże ciągle musiał zmagać się z niezrozumieniem i atakami konserwatywnego środowiska muzycznego. Koronnym przykładem stał się jego dyrektorski epizod w Konserwatorium Warszawskim na przełomie lat 20. i 30., gdzie napotkał silny opór za próby unowocześnienia metod kształcenia, że musiał ustąpić ze stanowiska. Studenci, którzy go uwielbiali, postanowili ponoć zorganizować strajk. Autorka „Uwodziciela" udowadnia wszakże, że takiej próby buntu nie było.

Polska, kraj karawaniarzy

Stosunkowo szybko jednak zyskał w II Rzeczypospolitej miano „pierwszego po Chopinie". W 1929 roku został laureatem przyznanej po raz pierwszy nagrody państwowej w dziedzinie muzyki, choć jego najwspanialsze utwory wyrosłe z polskiej tradycji, „Stabat Mater" czy „Harnasie", ujrzały światło dzienne dopiero po tym werdykcie. Szymanowski sam był zresztą przekonany o swoim niezwykłym talencie i po osiedleniu się w Warszawie w 1919 roku, gdy rodzinny majątek na Ukrainie zniszczyli bolszewicy, zaczął kreować się na kompozytora narodowego. Bardziej mogła mu odpowiadać jedynie pozycja artysty o randze międzynarodowej, na co także liczył.

Rolę twórcy narodowego pojmował wszakże jednostronnie jako wyraz nieustającego uznania wobec niego, z czym miały wiązać się znaczące ekwiwalenty pieniężne. Te zaś były mu ciągle potrzebne. Nagrodę państwową o niebagatelnej wysokości 10 tys. złotych wydał w ciągu kilku zaledwie miesięcy i znów, jak twierdził, był bez grosza, co powodowało kolejne narzekania na ministerstwo, że nie chce dać mu stypendium czy zapomogi. Kiedy zaś w 1927 roku władze państwowe zorganizowały pochówek prochów Juliusza Słowackiego na Wawelu, Karol Szymanowski skomentował te uroczystości zgryźliwie: „Polska jest krajem karawaniarzy nie żałujących pieniędzy na pogrzeby". I dodał: „Jak bym chciał mieć teraz te pieniądze, które wydadzą na mój pogrzeb".

Gdy zmarł w marcu 1937 roku w Lozannie, rzeczywiście urządzono wyjątkowy, funeralny spektakl. Trumnę wieziono specjalnym pociągiem kaplicą przez pół Europy z postojami w Berlinie, potem w Zbąszynku, Poznaniu i Kutnie. Pierwsze uroczystości z udziałem najwyższych władz państwowych odbyły się w Warszawie, ostatnia droga zakończyła się w Krakowie, gdzie po nabożeństwie w Kościele Mariackim trumnę przeniesiono do Krypty Zasłużonych na Skałce. Wszędzie były niezliczone tłumy, bo choć na koncertach muzyki Szymanowskiego bywały czasem pustki, on sam – używając dzisiejszych określeń – miał status celebryty. Gazety poszukujące atrakcyjnych wiadomości potrafiły wysłać na dworzec fotografa i reportera, by opublikować informację o powrocie kompozytora z kuracji w Davos.

Ceremonia pogrzebowa – jak przypomina Danuta Gwizdalanka – była traktowana w następnych latach jako świadectwo tego, że Polska zajęła się kompozytorem dopiero po jego śmierci. Jego przyjaciel, malarz Rafał Malczewski, miał powiedzieć: „te pieniądze, dane mu za życia, nie tylko oszczędziłyby mu wielu kłopotów, ale pomogłyby może pożyć dłużej". Ale sam Szymanowski nie starał się, by pożyć dłużej. Szkodziła mu zbytnia skłonność do alkoholu i papierosów (kuracje odwykowe od obu nałogów przeszedł kilkakrotnie), a największe finansowe wsparcie lub honorarium potrafił wydać bardzo szybko.

Autorka „Uwodziciela" skrupulatnie zebrała te nieskończone zabiegi o pieniądze. Pieniędzy brakowało mu także, gdy jeszcze rodzinny majątek Tymoszówka przynosił dochody, mimo że po śmierci ojca nie był dobrze zarządzany. Gdy w 1909 roku wybrał się na parę miesięcy do Warszawy, musiał potem prosić przyjaciół, by prolongowali mu pożyczki udzielone, jak to określił, na „puszczanka warszawskie".

Nie inaczej było, gdy w 1912 roku zamieszkał w Wiedniu, licząc, że tam łatwiej będzie zrobić karierę. A przecież korzystał wtedy z finansowego wsparcia ks. Władysława Lubomirskiego. Pożyczył mu 2 tys. koron potrzebnych do pracy nad operą „Hagith", a potem zobowiązał się wypłacać pensję z tytułu nabycia praw autorskich do utworów, które miało drukować wydawnictwo Universal Edition. Otrzymywał 15 tys. koron rocznie. To jednak było za mało, ale Szymanowski miał na przykład w wiedeńskiej Operze swoją lożę na sześć miejsc, by w dowolnym czasie oglądać przedstawienia w towarzystwie przyjaciół lub samotnie.

W latach 20. i na początku następnej dekady codzienne kłopoty próbowało z niego zdjąć kilka bogatych Amerykanek, udzielających systematycznego wsparcia. Dorothy Jordan wypłacała mu co kwartał 500 dolarów, a on przyznawał, że woli nie mieć od razu większych sum w ręku, bo jest „rozdajbida". Gdy inna sponsorka Irena Warden dała mu nadprogramowo tysiąc dolarów, to parę miesięcy później donosił przyjaciółce Zofii Kochańskiej: „z tych 8800 złotych (1000 dolarów) do Nowego Roku na moje potrzeby poszło najwyżej 2000, reszta się rozpłynęła (w znacznej części bezpowrotnie – ci co mogą mi oddać – też nie mogą) po cudzych kieszeniach". Również władze państwowe, wbrew temu co mówił, przyznawały stypendia, finansowały wykonania utworów poza Polską lub koszty zagranicznych kuracji.

Portret matki i piękni młodzieńcy

Nie wydawał pieniędzy wyłącznie na siebie. Do końca życia miał na utrzymaniu bliskich. Szymanowscy to jedna z wielu rodzin ziemiańskich, które w wyniku rewolucji bolszewickiej utraciły majątki na ziemiach wschodnich i próbowały odnaleźć się w odrodzonej Rzeczypospolitej, nie zaznawszy przedtem obowiązku stałej pracy zarobkowej. Tymoszówka była majątkiem średniej wielkości (około 630 hektarów) przynoszącym dochód pozwalający na dostatnie życie. Na jesień i zimę rodzina przenosiła się do oddalonego o 70 km Elizawetgradu (dziś to miasto nazywa się Kropywnycki), gdzie posiadała dwa domy.

Po śmierci ojca Stanisława Szymanowskiego w 1905 roku prowadzenie majątku przejął najstarszy syn Feliks. Gospodarowanie go męczyło, zdecydowanie bardziej pociągały przyjemności życia, był też pianistą lepszym ponoć od Karola. Gdyby nie rewolucja, Tymoszówka i tak by zbankrutowała, ale może udałoby się uratować cenne pamiątki. Gdy w 1919 roku zdecydowano się przyjechać do Polski, to co można było, sprzedano, by mieć gotówkę na wyjazd. Część pieniędzy zdeponowano w banku, został po nich bezwartościowy kwit. A w Tymoszówce powstał potem kołchoz.

Do Warszawy przyjechała matka Karola, Feliks i trzy siostry. Dwie były zamężne, mężowie wzięli na siebie przez pewien czas obowiązek utrzymania Szymanowskich, ale oba związki rozpadły się. Wszyscy oczekiwali, że Karol, w którego geniusz rodzina bezgranicznie wierzyła, odniesie sukces, co poprawi ich sytuację finansową. Feliks podejmował tylko dorywcze zajęcia. Najstarsza siostra Nula ciągle rezygnowała z każdej próby podjęcia pracy. Najmniejszym obciążeniem była Stanisława, utalentowana śpiewaczka, która z czasem stała się najważniejszą wykonawczynią utworów brata.

Po licznych perypetiach dopiero pod koniec lat 20. Szymanowscy wynajęli 120-metrowe mieszkanie w Warszawie przy ul. Raszyńskiej. Czynsz wynosił 600 zł miesięcznie, koszty utrzymania podnosiła służąca oraz pielęgniarka do opieki nad matką. Wprawdzie wszyscy mieli partycypować w wydatkach, najbardziej jednak obciążony był nimi Karol. Na dodatek sam nie był w stanie tam mieszkać, drażniły go intrygi sióstr, nadopiekuńczość matki. Niemal przez wszystkie lata spędzone w Warszawie szukał dla siebie innego miejsca, pomieszkiwał u przyjaciół, u siostry Stanisławy, w hotelu Bristol, dlatego też tak ważne stało się z czasem dla niego Zakopane.

Rodzina go przytłaczała, ale nie potrafił bez niej żyć. Najbardziej przywiązany był do matki, o której powiedział, że jest jego pierwszą i ostatnią miłością. O stosunku do niej świadczy następujące zdarzenie. Pewnego dnia swego przyjaciela Grzegorza Fitelberga zaczął nazywać bezwstydną kreaturą. Zapytany przez Artura Rubinsteina o powód odpowiedział: „ten łajdak pod moją nieobecność przyprowadził do naszego mieszkania kobietę i miał niewiarygodną czelność spać z nią na moim łóżku, tuż pod portretem mojej matki! Powinienem był zabić go za to!".

Interesowała go jednak nie tylko matka. Witkacy mówił o jego „piekielnym erotyzmie", już jako nastolatek był postrzegany jako „zdeprawowany kuzyn", przed którym ciotki ostrzegały córki z powodu z nieprzystojnych aluzji i chęci całowania dziewcząt po kryjomu. Gdy miał 23 lata, wybrał się z Witkacym do Włoch, a ten potem wspominał ich eskapady do domów publicznych. Oddawał się rozmaitym flirtom, nie wykluczając małżeństwa, choć wszystko kończyło się po wstępnych zalotach. Ostatnią kandydatką na żonę, którą sam tak nazywał, była poznana w latach 20. Amerykanka Dorothy Jordan Robinson. Jego erotyzm był w tym czasie jednoznacznie sprecyzowany, ale przykład kuzyna Jarosława Iwaszkiewicza nie przeczył możliwościom zawarcia ślubu.

Zainteresowania seksualne w pełni objawiły się w 1910 roku, gdy udał się w podróż ze Stefanem Spiessem, który płacił za wszystko. Do jego rodziny należały wielkie zakłady wyrobów chemicznych i farmaceutycznych (po 1945 roku przekształcone w Polfę Tarchomin), a że zarządzaniem zajmował się starszy brat, Stefan mógł się oddać sponsorowaniu sztuki i artystów. Szymanowski przez lata miał w nim oparcie. Spiess, który zmarł w 1968 roku, zadbał, by z jego wspomnień czy z listów od Karola zniknęły co bardziej intymne szczegóły.

W tej podróży zauroczyła ich Taormina, która zyskała szczególną sławę dzięki baronowi Wilhelmowi von Gloedenowi, który tam tworzył serie fotografii półnagich chłopców upozowanych na antyczne posągi. A że od końca XIX wieku we Włoszech homoseksualizm przestał być karany, przyciągał specjalnych turystów.

Od tej eskapady zaczęła się kolekcja pięknych młodzieńców w życiu Szymanowskiego. Niektórzy powrócili na stronach „Uwodziciela". Ich korowód otwiera 15-letni Borys Kochno poznany w 1919 roku w Elizawetgradzie. Nic, co prawda, wtedy nie wyniknęło, ale wywarł na Karolu niezwykłe wrażenie. Gdy kilka lat później spotkał go w Paryżu jako kochanka i sekretarza Sergiusza Diagilewa, doznał wstrząsu, tym bardziej że Kochno udawał, iż widzi Szymanowskiego po raz pierwszy.

Potem byli inni, niektórzy znani, jak śpiewak i amant filmowy Witold Conti, inni – anonimowi. Zawsze byli młodzi, wielu odbywało służbę wojskową. Zdarzało się, że gdy przyjaciele chcieli odwiedzić go w Bristolu, portier w drzwiach informował: „Jego Magnificencja z panem sierżantem wyszli przed chwilą".

Nie zawsze były to relacje wyłącznie seksualne, niektórym Szymanowski pomagał, co oznaczało kolejne wydatki. Ostatnim na liście był poznany na początku lat 30., młodszy o lat trzydzieści Aleksander Szymielewicz. „Chłopak jest ładny, ale głupi – zanotowała Anna Iwaszkiewiczowa – a co jeszcze gorsze, wygląda, jakby wcale nie zdawał sobie sprawy, kim jest właściwie Karol i jaki zaszczyt go spotyka (jeśli już w ogóle jego rola może być zaszczytna), że Karol tak się nim zajął". Ta opinia okazała się mylna. Związek 20-latka z dojrzałym Szymanowskim nie okazał się krótką przygodą. Szymielewicz stał się niemal członkiem rodziny, skończył studia medyczne. Zginął w powstaniu warszawskim, udzielając na Starówce pomocy rannym żołnierzom.

Żmudna, męcząca robota

Jest jeszcze przynajmniej jeden powód, dla którego Karol Szymanowski niezbyt nadawał się do roli oficjalnego twórcy. Anna Iwaszkiewiczowa zapytała go kiedyś, dlaczego pisze muzykę, a on odparł: „Bo lubię tę robotę i jakoś tak mnie wzrusza". Podobnie odpowiedział Marii Kasprowiczowej: „Tylko dlatego, że robi mi to przyjemność". Komponowania nigdy nie traktował jako powinności i obowiązku. Przymus twórczej pracy na czas go obezwładniał i zniechęcał. Stąd wynikały wieczne problemy z niedotrzymywaniem terminów, a pisanie na zamówienie w ogóle nie wchodziło w grę.

Obca mu była jakakolwiek systematyczność, a przyjemności życia skutecznie odciągały od pracy. Trzeba też pamiętać, że był niemal samoukiem. Stanisław Szymanowski, który jak inni członkowie rodziny wierzył bezgranicznie w talent Karola, ze względów patriotycznych nie zgodził się, by studiował w Petersburgu. Kontaktów z Rosjanami należało unikać, więc syn pojechał do Warszawy i zakończył edukację muzyczną już po dwóch latach nauki u Zygmunta Noskowskiego.

Nic dziwnego, że potem miewał problemy z instrumentacją utworów orkiestrowych i wielokrotnie prosił o pomoc w tym względzie Grzegorza Fitelberga, puszczając w niepamięć jego igraszki pod portretem matki. Znamienne jest też wyzwanie, jakie poczynił w Zakopanem do Anny Iwaszkiewiczowej, gdy czuł się znudzony instrumentowaniem „Harnasiów": „To jest tak, że jak się już zanotuje główne tematy, jak ma się w głowie całość kompozycji, całą tę naprawdę twórczą stronę, to pozostaje już tylko szalenie żmudna, męcząca robota, do której siłą woli trzeba się przymuszać".

Taka postawa rodziła określone konsekwencje, choćby zatargi z wydawcą. Firma Universal Edition, należąca do najpoważniejszych w Europie, wzięła Polaka pod opiekę, gdy był u progu kariery. Nie liczyła na szybkie zyski, traktowała to jako długofalową inwestycję i liczyła na stały dopływ nowych kompozycji. Prosiła też o wszelkie informacje o wykonaniach utworów, by można było ściągać należne tantiemy. Szymanowski nie wywiązywał się z tych zadań, nie odpowiadał na listy, co więcej, potrafił porzucić w domu nuty przysłane przed wydaniem do autorskiej korekty i wyjechać na parę miesięcy do Francji. Ze swej strony zasypywał natomiast wydawcę pretensjami o zbyt skąpe wypłaty honorariów.

Z tego samego względu klęską zakończyło się jego dyrektorowanie, a potem rektorowanie warszawskiej uczelni muzycznej. Przyjął te stanowiska, gwarantowały stały miesięczny dochód, ale bardzo szybko zrozumiał, że ta praca go przerasta. Unikał wtedy Warszawy, na uczelni zjawiał się tylko, gdy było to absolutnie konieczne. Tłumaczył się chorobą, koniecznością odbycia kuracji lub obowiązkami twórczymi i często władze ministerialne wykazywały zrozumienie dla jego usprawiedliwień. Jedyne, co sprawiało mu w tej pracy przyjemność, to kontakty ze studentami. I nie było w tym żadnych podtekstów, Szymanowski potrzebował młodych, którzy traktowali go jak artystyczny autorytet. Czuł się wówczas dowartościowany.

Równie niezbędni byli jednak prawdziwi i wyimaginowani wrogowie, bo na nich mógł zwalić winę za swoje niepowodzenia czy kryzysy. Tendencja do agresji narastała w nim z wiekiem, może dlatego, że rozwój choroby spowodował, iż coraz trudniej było mu skupić się na komponowaniu, a do końca starał się żyć tak jak wcześniej. Gdy gruźlica zaatakowała nie tylko płuca, ale i gardło, nadal palił i pił dużo, tłumacząc, że „jest osłabiony i to go remontuje". W ostatnich miesiącach życia na leczeniu w Grasse, gdy alkohol zbytnio drażnił gardło, zabarwiał wodę odrobiną wina. 

Wydana właśnie przez PWM, licząca ponad 800 stron, „rzecz o Karolu Szymanowskim" ma tytuł „Uwodziciel". Nie jest typową biografią przedstawiającą zdarzenia z jego życia w porządku chronologicznym ani też monografią muzykologiczną, omawiającą po kolei utwory, choć wiadomości o nich znajdziemy tu mnóstwo. Autorka Danuta Gwizdalanka postanowiła przede wszystkim pokazać, jaki był naprawdę, zdrapując warstwę fałszywego lukru z wizerunku tworzonego przez różnych autorów i przyjaciół, którzy wykreślali na przykład co bardziej kłopotliwe fragmenty z jego listów.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi