Wydana właśnie przez PWM, licząca ponad 800 stron, „rzecz o Karolu Szymanowskim" ma tytuł „Uwodziciel". Nie jest typową biografią przedstawiającą zdarzenia z jego życia w porządku chronologicznym ani też monografią muzykologiczną, omawiającą po kolei utwory, choć wiadomości o nich znajdziemy tu mnóstwo. Autorka Danuta Gwizdalanka postanowiła przede wszystkim pokazać, jaki był naprawdę, zdrapując warstwę fałszywego lukru z wizerunku tworzonego przez różnych autorów i przyjaciół, którzy wykreślali na przykład co bardziej kłopotliwe fragmenty z jego listów.
Przez dziesięciolecia, jakie minęły od śmierci Karola Szymanowskiego w 1937 roku, ukształtował się mit o największym po Chopinie polskim kompozytorze, który wszakże ciągle musiał zmagać się z niezrozumieniem i atakami konserwatywnego środowiska muzycznego. Koronnym przykładem stał się jego dyrektorski epizod w Konserwatorium Warszawskim na przełomie lat 20. i 30., gdzie napotkał silny opór za próby unowocześnienia metod kształcenia, że musiał ustąpić ze stanowiska. Studenci, którzy go uwielbiali, postanowili ponoć zorganizować strajk. Autorka „Uwodziciela" udowadnia wszakże, że takiej próby buntu nie było.
Polska, kraj karawaniarzy
Stosunkowo szybko jednak zyskał w II Rzeczypospolitej miano „pierwszego po Chopinie". W 1929 roku został laureatem przyznanej po raz pierwszy nagrody państwowej w dziedzinie muzyki, choć jego najwspanialsze utwory wyrosłe z polskiej tradycji, „Stabat Mater" czy „Harnasie", ujrzały światło dzienne dopiero po tym werdykcie. Szymanowski sam był zresztą przekonany o swoim niezwykłym talencie i po osiedleniu się w Warszawie w 1919 roku, gdy rodzinny majątek na Ukrainie zniszczyli bolszewicy, zaczął kreować się na kompozytora narodowego. Bardziej mogła mu odpowiadać jedynie pozycja artysty o randze międzynarodowej, na co także liczył.
Rolę twórcy narodowego pojmował wszakże jednostronnie jako wyraz nieustającego uznania wobec niego, z czym miały wiązać się znaczące ekwiwalenty pieniężne. Te zaś były mu ciągle potrzebne. Nagrodę państwową o niebagatelnej wysokości 10 tys. złotych wydał w ciągu kilku zaledwie miesięcy i znów, jak twierdził, był bez grosza, co powodowało kolejne narzekania na ministerstwo, że nie chce dać mu stypendium czy zapomogi. Kiedy zaś w 1927 roku władze państwowe zorganizowały pochówek prochów Juliusza Słowackiego na Wawelu, Karol Szymanowski skomentował te uroczystości zgryźliwie: „Polska jest krajem karawaniarzy nie żałujących pieniędzy na pogrzeby". I dodał: „Jak bym chciał mieć teraz te pieniądze, które wydadzą na mój pogrzeb".
Gdy zmarł w marcu 1937 roku w Lozannie, rzeczywiście urządzono wyjątkowy, funeralny spektakl. Trumnę wieziono specjalnym pociągiem kaplicą przez pół Europy z postojami w Berlinie, potem w Zbąszynku, Poznaniu i Kutnie. Pierwsze uroczystości z udziałem najwyższych władz państwowych odbyły się w Warszawie, ostatnia droga zakończyła się w Krakowie, gdzie po nabożeństwie w Kościele Mariackim trumnę przeniesiono do Krypty Zasłużonych na Skałce. Wszędzie były niezliczone tłumy, bo choć na koncertach muzyki Szymanowskiego bywały czasem pustki, on sam – używając dzisiejszych określeń – miał status celebryty. Gazety poszukujące atrakcyjnych wiadomości potrafiły wysłać na dworzec fotografa i reportera, by opublikować informację o powrocie kompozytora z kuracji w Davos.