Liberalny bunt przeciw cancel culture

Niektórym ludziom wolno więcej. Inne konsekwencje poniesie znany i ceniony przez liberałów gej, który krytykuje swoich dawnych przyjaciół i ich ideologiczny dogmatyzm, a inny los spotka za to samo prawicowego publicystę. Konsekwencje trzeba będzie jednak ponieść. Oto historie trzech tzw. mavericków – indywidualistów, którzy nie bali się krytyki mainstreamu.

Publikacja: 07.05.2021 10:00

Liberalny bunt przeciw cancel culture

Foto: Wikimedia Cmmons/Attribution-ShareAlike 2.0 Generic (CC BY-SA 2.0)/Thomas Atillla Dawis

Zderzenie cywilizacji? Starcie dobra ze złem? Wojna światów – krzyżowców z barbarzyńcami w tęczowych barwach? Można odnieść wrażenie, że tak wygląda dziś walka miedzy lewicą i prawicą (choć te terminy coraz mniej już znaczą) zarówno w USA, jak i w Polsce. Jest to w dużym stopniu prawda. Konserwatywne media i politycy prawicy sprzeciwiają się marszowi politycznej poprawności. Długi marsz marksistowskich haseł przez kolejne instytucje z koncepcji włoskiego komunisty Antonio Gramsciego w ostatnich kilku latach radykalnie przyspieszył. Spowolnił go na cztery lata Donald Trump, co poskutkowało w pierwszych miesiącach rządów administracji duetu Biden/Harris wyjątkowym legislacyjnym przyspieszeniem.

Co więcej, na liberalnych salonach coraz wyraźniej widać akceptację dla odwróconego rasizmu przeciwko białym oraz krytykę z pozycji feministycznych transgenderowej rewolucji w amerykańskich szkołach, którą popiera ekipa Joego Bidena. To drugie zjawisko jest szczególnie ciekawe z perspektywy kolejnego sporu, który przebiega wbrew utartym schematom, do jakich przyzwyczaiła nas polska optyka.

„Jak w nowym świecie można udowodnić swoją cnotę? Oczywiście będąc »antyrasistą«. »Sprzymierzeńcem« ludzi od LGBT. Podkreślając swoją żarliwą wolę zniszczenia patriarchatu – niezależnie od tego, czy jest się kobietą czy mężczyzną. A to rodzi problem posłuchu, przymusu głośnych i publicznych deklaracji lojalności wobec systemu, nawet wtedy, gdy nie ma takiej potrzeby" – pisze Douglas Murray w „Szaleństwie tłumów". Jego książka to jeden z najmocniejszych głosów krytyki skierowanych przeciwko współczesnej lewicy, zwącej się w Stanach Zjednoczonych liberałami. Murray nie ma żadnych wątpliwości, że dzisiejszy liberalizm nie ma nic wspólnego z klasycznym liberalizmem Johna Locke'a, Adama Smitha czy Thomasa Jeffersona. Bo czy klasycznemu liberałowi mogłoby przyjść do głowy cenzurowanie kogokolwiek za jego poglądy?

„Szaleństwo tłumów" jest wypełnione przykładami cenzurowania ludzi, zwalniania z pracy za nieprawomyślne poglądy czy niszczenia sztuki, której wartości artystyczne są mniej istotne od jej ideologicznego wymiaru. Murray pisze o wojnie rasowej, emancypacji kobiet czy ekspansji transseksualistów. W zdrowym społeczeństwie – przekonuje autor – nikomu nie powinna przeszkadzać żadna cecha, jaką kogoś obdarzył los. „Jeśli ktoś potrafi i chce coś robić, żadne aspekty rasy, płci czy orientacji seksualnej nie powinny mu tego utrudniać. Ale minimalizacja różnic to nie to samo co udawanie, że one nie istnieją. Założenie, że płeć, seksualność i kolor skóry nie mają znaczenia, jest żałosne. Lecz przypisywanie im całego znaczenia będzie fatalne w skutkach" – pisze Murray, który jest jednocześnie publicystą konserwatywnego brytyjskiego czasopisma „The Spectator". Aha, Douglas Murray jest gejem, otwarcie wspierającym małżeństwa homoseksualne.

Nie palcie książki i autora

Inny autor, tym razem Amerykanin, Dave Rubin, w 2020 roku wydał książkę pod znamiennym tytułem „Don't Burn This Book" („Nie palcie tej książki"). Daleko jej do analitycznej wnikliwości „Szaleństwa tłumów" Murraya, to raczej lekkostrawne powtórzenie i omówienie prac kanadyjskiego psychologa Jordana Petersona, który błyskotliwie rozróżnił polityczną poprawność na PC (political correctness) – egalitaryzm oraz PC – autorytatyzm. Rubin jest intelektualnym wychowankiem Petersona i w swojej książce kilkakrotnie oddaje mu hołd. Peterson to autor poradników z cyklu „12 życiowych zasad".

„Don't Burn This Book" jest poradnikiem, jak w kilku krokach wyjść z – używając terminologii Rubina – „lewackiej bańki". Podobnie jak Murray pokazuje on przykłady postępującej poprawności politycznej, która pochłania zarówno zwykłych ludzi oskarżanych o mowę nienawiści czy rasizm, jak i celebrytów zmuszanych do przepraszania za filmy, w jakich niegdyś zagrali, komików zwalczanych za niepoprawne żarty oraz profesorów usuwanych z uczelni za próbę choćby debatowania na temat rasizmu czy transseksualizmu.

Sam Dave Rubin przeszedł bardzo ciekawą drogę. Dziś określa się mianem libertarianina (ultraliberała optującego za maksymalną wolnością jednostki i minimalizacją władzy państwowych instytucji), choć lewicowe media wrzucają go do worka z napisem „alt-right", czyli skrajnej prawicy. Rubin zaczynał karierę w mediach pod koniec lat 90. jako stażysta w liberalnym programie satyryczno-publicystycznym „The Daily Show" Jona Stewarta. Parał się też stand-upem, by w końcu zostać gospodarzem autorskiego talk-show „The Rubin Report". To właśnie w tym programie w 2017 roku wystąpił Larry Elder, czarnoskóry prawnik, dokumentalista i dziennikarz radiowy. Wychowywał się w niesławnej ze względu na wojny gangów dzielnicy South Central w Los Angeles. To stamtąd wyszli buntownicy z raperskiego składu N.W.A. ze swoim definiującym gangsta rap kawałkiem „Fuck tha Police". To tam w 1992 roku wybuchły również największe do czasu starć po śmierci George'a Floyda w 2019 roku zamieszki na tle rasowym.

Rubin, jak przystało na przedstawiciela liberalnych mediów, zaczął z Elderem rozmowę o systemowym rasizmie w USA. Miał przed sobą czarnoskórego dziennikarza ze wspólnoty najbardziej dotkniętej – z perspektywy Afroamerykanów – rasizmem ze strony białych policjantów. „Podaj mi przykład. Powiedz mi, czym jest systemowy rasizm" – odpowiedział mu Elder. Następne minuty to kolejne plakatowe hasła płynące z ust coraz mniej pewnego siebie białego Rubina i kolejne twarde dane pewnego siebie czarnoskórego Eldera przeczące tezie o systemowym rasizmie. Polecam ten film na YouTubie. Jest to klasyka – mówiąc językiem internetu – „orki". Rubin stał się pośmiewiskiem po prawej stronie sieci. Nazywano go „zmasakrowaną śnieżynką" i robiono z niego przykład zacietrzewionego własną propagandą liberała, zmiecionego argumentami płynącymi z ust przedstawiciela mniejszości, którą on chciał dzielnie bronić.

Rubin przyznał swoim „hejterom" rację i dziś określa tamten wywiad z Elderem jako moment przebudzenia i przemiany. Od tamtego czasu gości we wcześniej znienawidzonym przez siebie Fox News i toczy boje z dawnymi przyjaciółmi z Hollywood. Doczekał się, a jakże, łatki islamofoba i rasisty. A tymczasem Rubin jest gejem żyjącym z mężem. Ba, w czasie pisania książki starał się o dziecko (surogatką miała być jego siostra, a dawcą nasienia jego mąż), przyznając nawet, że od kiedy zrozumiał, że życie zaczyna się od poczęcia, to potrafi inaczej spojrzeć na stanowisko środowisk pro life (za życiem), choć sam nadal jest zwolennikiem opcji pro choice (za wyborem).

Wyrok: anulować tego człowieka

Bret Easton Ellis od początku pisarskiej kariery oburza i szokuje. Jego wydana w 1991 roku powieść „American Psycho" jest do dziś jedną z najbardziej przenikliwych, a jednocześnie nihilistycznych opowieści o seryjnym mordercy. Patrick Bateman przeszedł do historii popkultury i stoi dumnie obok Hannibala Lectera, Johna Doe ( z „Siedem" Davida Finchera), Dextera Morgana (serial „Dexter") czy stworzonego przez Quentina Tarantino Mickeya Knoxa z „Urodzonych morderców".

Książka Ellisa była tak kontrowersyjna, że początkowo z jej publikacji zrezygnowało duże amerykańskie wydawnictwo i do dziś w niektórych krajach jest ona sprzedawana tylko w folii, by nieletni nie mogli jej czytać w księgarniach. W dobie internetu w telefonie każdego nastolatka takie działania to zupełny anachronizm, ale uzmysławia to fakt, z jak bardzo kontrowersyjną narracją mamy do czynienia.

Powieść portretuje narcystycznego maklera z Wall Street, który między kolejnymi peelingami wyrzeźbionego doskonale ciała, obiadami w najdroższych restauracjach i podziwianiem rekina nowojorskiego biznesu o nazwisku Donald Trump morduje kolejne ofiary. Książka spotkała się z potępieniem z każdej strony ideologicznej. Chrześcijańska prawica chlastała ją za amoralność i nihilizm. Lewica, na czele z ikoną feminizmu Glorią Steinem, oskarżyła Ellisa o mizoginizm oraz epatowanie przemocą wobec kobiet. Dziesięć lat później pasierb tejże feministki, Christian Bale, wcielił się w Batemana w filmie nakręconym przez kobietę – Mary Harron.

Film i rola Bale'a zapisały się na stałe w historii postmodernistycznego kina lat 90. Ellis w krzywym zwierciadle pokazał pokolenie maklerów reaganowskiej Ameryki i chyba nikt lepiej nie wyciągnął wszystkich wad traktowanego z religijną czcią konsumpcjonizmu jak właśnie autor „American Psycho". A więc socjalista? Nic z tych rzeczy. Ellis, podobnie jak Rubin, jest libertarianinem. Od 2013 roku prowadzi swój podcast, do którego zaprasza osoby o najróżniejszych poglądach (w tym takich skandalistów jak Kanye West czy Marilyn Manson) i bez zwracania uwagi na normy politycznej poprawności rozmawia o sztuce, społeczeństwie, kulturze czy polityce. Na Twitterze doprowadzał do szału wrażliwe (ale tylko na swoim punkcie) Hollywood, „mając czelność" pisać choćby, że pierwsza zdobywczyni Oscara w kategorii reżyseria – Kathryn Bigelow – jest doceniana głównie ze względu na jej płeć, a nie na umiejętności, a okadzony przez lewicę i środowiska LGBT oscarowy film „Moonlight" w rzeczywistości jest infantylny i wypacza świat homoseksualistów.

W wydanym w 2019 roku eseju pt. „Biały" rozprawił się dosłownie ze wszystkimi. Liberałowie z Hollywood zostają nazwani tam obłudnymi hipokrytami z zapędami totalitarnymi. Ellis pisze, jak jego przyjaciele brutalnie odwracali się od niego tylko za to, że nie określał publicznie Donalda Trumpa nazistą. Ellisowi wytykano, że bohater „American Psycho" nie przez przypadek fascynuje się bestsellerem Trumpa „The Art of the Deal" i pewnie sam Ellis musi być zwolennikiem potępionego przez liberałów blond miliardera. A tymczasem nigdy nim nie był. Odmawiał tylko nazywania Trumpa faszystą, pisząc zresztą, że w kontekście mocno wolnorynkowej polityki byłego prezydenta porównywanie go do Mussoliniego stanowi zupełne pomieszanie pojęć.

W „Białym" (tytuł odwołuje się do modnego na lewicy epitetu „biały, uprzywilejowany, heteroseksualny mężczyzna") Ellis wyśmiewa pokolenie milenialsów za ich nadwrażliwość i przedstawia dowody, podobnie jak Douglas Murray, że polityczna poprawność jest wykorzystywana do zamykania ust ludziom o poglądach innych niż progresywno-lewicowe. Ellis nazywa ludzi od „cancel culture" (sytuacja, w której za jedną niepoprawną wypowiedź przekreśla się cały dorobek danego człowieka, który jest wymazywany, „anulowany" z życia społecznego) moralizatorami o totalitarnych zapędach. Pisze też o modnej kulturze bycia ofiarą i bez ogródek wyśmiewa najbardziej bliskiego mu milenialsa – swojego młodszego o kilkanaście lat partnera, z którym Bret Easton Ellis żyje w Kalifornii (bo on również, jak inni bohaterowie tego tekstu, jest homoseksualny).

Komu wolno zabraniać

A więc gej i autor jednej z najbardziej transgresywnych powieści ostatniej dekady XX wieku może uderzać w lewicę bez strachu „białego, heteroseksualnego mężczyzny". Właśnie ten fakt powoduje, że warto trzy wymienione pozycje przeczytać. Świetna analitycznie książka Douglasa Murraya, mający wszystkie wady neofickiej spowiedzi poradnik Dave'a Rubina o tym, jak wyjść z „lewicowej banieczki", oraz dosyć narcystyczna, lecz piekielnie błyskotliwa i momentami bardzo niepoprawna autobiografia Ellisa – wszystkie trzy mają jeden wspólny mianownik. Pisane są przez liberałów, którzy dostrzegli, w jaką stronę skręcił ich pierwotny obóz. Nie są to ludzie religijni. Nie mają nic wspólnego z konserwatyzmem. Są natomiast klasycznymi liberałami, którzy wciąż wierzą w motto Woltera o oddaniu życia za to, by ktoś, z kim się nie zgadzamy, miał prawo głosić swoje poglądy.

Każdy z nich wie, że w czasach plemiennych dyktatur i politycznej poprawności nie ma już mowy o obronie prawa do poglądów swoich oponentów. W dobie szalejącej „cancel culture" zamykanie ust swym oponentom stało się powszechnie akceptowaną praktyką w środowiskach, które odmieniają słowo wolność przez wszystkie przypadki. „Gdy raz dasz sobie prawo do decydowania, co ludzie mogą, a czego nie mogą powiedzieć i jak mają wyrażać siebie samych, to otwierasz drzwi do bardzo ciemnego pokoju. Pokoju, z którego nie ma ucieczki" – pisze Ellis i dodaje, że w tym mroku znajdziemy akceptację dla istnienia policji strzegącej naszych myśli, uczuć i impulsów.

Rubin w tym kontekście cytuje Nietzschego, który pisał, że gdy długo przyglądamy się otchłani, otchłań zaczyna przyglądać się nam. Oczywiście można powiedzieć, że zawsze tak niezależne osoby (nazywane w USA „maverickami", czyli indywidualistami) istniały w swoich grupach tożsamościowych – mniejszościach etnicznych czy seksualnych. Woody'emu Allenowi wybaczano antysemickie żarty, a czarnym raperom posługiwanie się wyklętym słowem „nigger" (czarnuch). Jednak tym razem mamy do czynienia z czymś większym. Trzej opisani liberałowie krytykują fundamenty, na których są zbudowane dzisiejsze koncepcje egalitaryzmu, z którego wyklucza się każdego podejrzanego o jakąś formę fobii. „Zabrania się zabraniać" – mówił Sartre. Dziś zabrania się kwestionować genderowe koncepcje neomarksistowskiej lewicy.

Trzej opisywani autorzy mogą rzecz jasna więcej w dzisiejszej przestrzeni publicznej. Żyją w homoseksualnych związkach, więc trudno ich wrzucić do szufladki z napisem „patriarchat" czy „prawica". Nie może to ich jednak ustrzec przed ostrymi atakami i stygmatyzacją.

Rubin, który uważa, że każdy chrześcijanin nazywający go grzesznikiem powinien zostać dopuszczony do głosu w przestrzeni publicznej, został przez swoją przyjaciółkę oskarżony o lekceważenie środowisk LGBT i pracy, jaką wykonano w imię wolności dla takich ludzi jak on i jego mąż.

Ellis opisuje, jak przyjaciele zrywali z nim kontakt tylko dlatego, że nie histeryzował każdego poranka wraz z Rachel Maddow ze stacji MSNBC, która była medialną twarzą sprawy impeachmentu Trumpa w sprawie kontaktów z Rosjanami w 2016 roku, ostatecznie nieudowodnionych. W 2013 roku zostało mu anulowane zaproszenie na coroczną galę organizacji GLAAD (organizacja LGBT walcząca z dyskryminacją w mediach). Za co? Za rzekomo homofobiczne tweety. Skrytykował gejowski serial „Glee" i uważał, że otwarty gej Matt Bomer właśnie ze względu na swoją orientacją seksualną nie umiał zagrać tytułowej postaci w erotycznym hicie „50 twarzy Greya".

Douglas Murray był natomiast nazywany islamofobem i zwolennikiem białego nacjonalizmu. Bez wątpienia nie pomogły mu wspólne zdjęcia z Viktorem Orbánem.

Cenimy wolność, ale...

Każdy z nich jest niewygodnym dla lewicy wrogiem. Są bowiem przedstawicielami mniejszości seksualnej, która jeszcze kilka dekad temu nie mogła legalnie uprawiać seksu w wielu krajach zachodniej cywilizacji. Dobrze wiedzą, czym jest brak wolności w każdym wymiarze. Ich głos ma więc większą moc. Podobnie jak komików i stand-uperów, którzy żyją przecież z satyry, siłą rzeczy polegającej na wytykaniu wad różnym grupom społecznym. Zresztą komicy coraz głośniej mówią o absurdach politycznej poprawności. Nie chodzi tylko o Johna Cleese'ego z legendarnych Monty Pythonów czy Jerry'ego Seinfelda. Oni tworzyli swoje programy w czasach, gdy komedia mogła być narażona najwyżej na niezadowolenie moralistów z prawej strony. Dzisiaj to Rick Gervais, jeden z najważniejszych współczesnych komików, stoi na czele sprzeciwu wobec prób cenzurowania języka. On również jest klasycznym liberałem, dającym na scenie popalić Kościołowi katolickiemu i prawicy. „Ludzie lubią koncepcję wolności słowa, dopóki nie usłyszą czegoś, co im się nie podoba" – mówił kilka miesięcy temu w wywiadzie Gervais. Cóż, powiedział to samo, co George Orwell, uważający, że „jeśli wolność słowa w ogóle coś oznacza, to oznacza prawo do mówienia tego, czego ludzie nie chcą słyszeć". Orwell też był przecież socjalistą. Jednocześnie zrozumiał, czym socjalizm się różni od komunizmu i napisał jedną z najważniejszych antyutopii o totalitaryzmie.

Zderzenie cywilizacji? Starcie dobra ze złem? Wojna światów – krzyżowców z barbarzyńcami w tęczowych barwach? Można odnieść wrażenie, że tak wygląda dziś walka miedzy lewicą i prawicą (choć te terminy coraz mniej już znaczą) zarówno w USA, jak i w Polsce. Jest to w dużym stopniu prawda. Konserwatywne media i politycy prawicy sprzeciwiają się marszowi politycznej poprawności. Długi marsz marksistowskich haseł przez kolejne instytucje z koncepcji włoskiego komunisty Antonio Gramsciego w ostatnich kilku latach radykalnie przyspieszył. Spowolnił go na cztery lata Donald Trump, co poskutkowało w pierwszych miesiącach rządów administracji duetu Biden/Harris wyjątkowym legislacyjnym przyspieszeniem.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi