Nie wiedział, o co chodzi.
Coś tam wiedział. Jak mnie wezwali, spodziewałem się, że może chodzić o jakieś ostrzeżenie, że mam podejrzane kontakty, ale żeby wyrzucać z pracy? To była rzadkość wtedy.
Niewiele się działo wtedy.
Prawie nic się nie działo.
Najważniejsze to były chyba wówczas mistrzostwa świata w piłce nożnej w RFN.
Niby Instytut Badań Literackich to była kuźnia dysydencji, ale wszyscy ci dysydenci normalnie pracują: Roman Zimand, Jan Józef Lipski czy Tomasz Burek, funkcjonują normalnie, na etatach. A tu wymówienie. Rozmawiamy, jakaś gadka szmatka, a Treugutt: „Niedokładnie wiem, dlaczego Akademia pana zwalnia, ale podobno pan opublikował artykuł o Gomułce. Czy ma pan może nadbitkę tego artykułu?" (śmiech)... Powiedziałem, że mam, przysłali mi pocztą dwadzieścia egzemplarzy. Zaniosłem mu. Zostałem zwolniony na kulturalnych, można powiedzieć, warunkach. Podobno Jurek Myśliński, kolega z Pracowni, który był wtedy sekretarzem POP-u w IBL-u, wybronił mnie, bo ktoś chciał, nie wiem, czy z samej Akademii, czy dostali „cynk" z góry, żeby to było zwolnienie dyscyplinarne. Podstawa formalna była taka, że opublikowałem artykuł w zagranicznym czasopiśmie bez zgody zwierzchnika. Rzeczywiście podpisywałem „regulamin wyjazdowy", który taki obowiązek nakładał, ale przecież tego regulaminu w ogóle nie czytałem. Zresztą nawet gdybym czytał... Wypłacili mi pensję za pół roku z góry, zwolnili z pełnienia obowiązków, zakazali przychodzenia do Pałacu Staszica. Pytałem się: „A po bilet miesięczny mogę przyjść?". „Może pan".
(...)
W każdym razie zacząłem pracować w Bibliotece Narodowej, gdzie mogłem sprawnie skończyć historię prasy międzywojennej. Wszystko miałem pod ręką, stosy gazet przywoziłem sobie wprost z magazynu. Miałem maszynę, biurko po dyrektorze Horodyskim, ogromne, szuflady, skrytki... Zaczynała się właśnie opozycja, taka bardziej na serio. Rok 1976, powstanie KOR-u, a w Bibliotece pracował znajomy, Genio Kloc, który był w redakcji „Biuletynu Informacyjnego KOR". W pokoju, w którym pracowałem, w gmachu magazynowym, siedziało sześć osób – pięć koleżanek i ja – można powiedzieć „na chama", na maszynie pisywałem (nieczęsto, to prawda) blachy do „bibuły". Nie było wątpliwości, co robię. Żadna z tych pań słowem...
Nie doniosła...
Ani słowa. Normalne: siedzi przy maszynie, lubi pisać, to pisze. Zaczynało się stopniowe „wkręcanie" się w opozycję, ale nigdy nie wszedłem na poziom...
Działacza.
Tak. Być może dlatego, że – do tej pory mam duży absmak po tym – raz się zestrachałem. Jesienią 1975 roku, gdy były zbierane podpisy w sprawie konstytucji, Adam Michnik dał mi jeden egzemplarz do podpisu z prośbą, żebym zbierał na nim kolejne w środowisku alpinistycznym. Janusz Onyszkiewicz, Wanda Rutkiewicz – od nich myślałem zacząć. Podpisałem. Siedzimy z żoną, zastanawiamy się. Rok temu wyrzucili mnie z pracy, dziecko ma niecałe dwa lata... Zadzwoniłem do Adama, umówiłem się z nim, powiedziałem, że się wycofuję... „Podrzyj, a lepiej spal. Nie ma sprawy". Nigdy do tego epizodu nie wrócił. A jednak... Stchórzyłem, po prostu. (...)
Chyba pan nie żałuje [rezygnacji z pełnienia różnych stanowisk po 1989 roku i zajęcia się archiwami PRL – red.]?
Zupełnie! Zaczęło się od archiwum MSW, w którym po krótkich korowodach udostępniono mi teczki operacyjne Mikołajczyka, a także przygotowano specjalnie dla mnie grubą teczkę zatytułowaną „PSL". Nie miała żadnych sygnatur, po prostu powybierali jakieś dokumenty i mi wręczyli. Z kolei po „samorozwiązaniu" PZPR i uchwale Sejmu o pozostałym po niej majątku otworzył się dostęp do papierów KC. Po prostu raj! Rzuciłem się w te archiwa, a moim najbliższym kolegą od grzebania był Andrzej Garlicki, który co ciekawsze znaleziska publikował w „Polityce". Do suteren na Górnośląskiej – obecnie to gmach Senatu – gdzie było archiwum Zakładu Historii Partii, przeniesiono z Białego Domu archiwum KC i słynne „szafy Bieruta". Akta dostarczano sprawnie, bo choć nie było porządnych katalogów, pracowały wciąż te same panie, które dobrze się we wszystkim orientowały i były bardzo życzliwe. W archiwum MSW początkowo było dosyć zabawnie. Pani kapitan czy major Dobkowska, naczelnik wydziału udostępniania w Biurze „C" MSW, pism ewidencji i archiwów, w dalszym ciągu funkcjonowała i nieźle wiedziała, gdzie i jak czegoś szukać, a jako doradca działał były szef tego Biura „C" pułkownik Piotrowski, który zaczynał służbę jeszcze za Radkiewicza i o archiwum wiedział wszystko. Oczywiście nie było czytelni, ale pokój, do którego uprzednio przychodzili oficerowie SB, żeby przejrzeć akta, których nie mogli dostać na swoje biurko. Były tam trzy zestawione stoły, popielniczki, spluwaczka, telefony, które działały i można było dzwonić (za frajer) na miasto, szafy pancerne, w których się zostawiało teczki. Żeby zamówić kserokopie, trzeba było przynosić swój papier. Równo ze mną siadywał tam Eugeniusz Misiło, który swoich upowców studiował. Okazało się, że jest tam całe archiwum tzw. Zakerzońskiego obwodu i tak dalej. (...)
Skończyła się przygoda, zaczęła się nauka.
Rzeczywiście zaczęła się nauka, a alpinizm poszedł w kąt. W 1995 roku, po dwudziestu jeden latach prezesowania Polskiemu Związkowi Alpinistycznemu, powiedziałem: „Dosyć". W dodatku zdrowie zaczęło szwankować i o wspinaniu nie było mowy. Teraz nawet na nartach nie mogę jeździć. No, ale od czytania w archiwach aż mi się uszy czerwienią. Do dziś! (śmiech).(...)
Ale Jaruzelski zawsze miał do pana pretensje, że pan nie podziela jego tezy o uratowaniu Polski przed interwencją.
Nie podzielam. Choć zdaję sobie sprawę, że pod tym względem jestem w społeczeństwie polskim właściwie w mniejszości.
Były ostatnio jakieś socjologiczne badania opinii na temat stanu wojennego?
Tak. Z wszystkich badań opinii publicznej, jakie były robione po 1990 roku, łącznie z badaniem z grudnia 2016, wynika, iż największą grupę stanowią osoby, które uważają, że wprowadzenie stanu wojennego miało na celu ochronę przed interwencją sowiecką. Koniec kropka. Na zorganizowaną przez IPN konferencję o sprzecznych narracjach dotyczących PRL-u napisałem tekst o konflikcie dwóch narracji dotyczących stanu wojennego: narracja „wojna z narodem" kontra narracja „mniejsze zło". Wyniki ostatnich badań opinii publicznej wskazują, że większe zrozumienie ma narracja „mniejszego zła". Można zatem powiedzieć, że jest to prawdziwe zwycięstwo Jaruzelskiego. Jego opowieść o stanie wojennym została skutecznie wdrukowana w świadomość dużej części społeczeństwa. Jest oczywiście historia alternatywna. Nawet coś na temat stanu wojennego w tej konwencji napisałem, ale odłóżmy to na bok. Na konferencji o stanie wojennym, która odbyła się w 1997 roku w Jachrance z udziałem grona ważnych lub nawet głównych aktorów wydarzeń z lat 1980–1982, jeden z rosyjskich uczestników spotkania, Georgij Szachnazarow, powiedział: „Myśmy nie chcieli wejść, ale mogliśmy".
Pytanie: od jakiego punktu by zechcieli.
Podejrzewam, że sami wtedy tego nie wiedzieli, że nie było jakiejś jednej „czerwonej linii". Na podstawie znanych dokumentów, można przyjąć, że 13 grudnia 1981 roku nie było bezpośredniego zagrożenia interwencją sowiecką. Moskwa nie była tego dnia przygotowana do interwencji. A za trzy tygodnie? Tego nie wiem i sądzę, że nikt nie wie. Myślę, że nawet gdyby ducha Breżniewa wywołać, nie mógłby sobie przypomnieć. (...).
Andrzej Nowak jest historykiem, sowietologiem, kierownikiem Zakładu Historii Europy Wschodniej na UJ, profesorem zwyczajnym w Instytucie Historii PAN. Andrzej Paczkowski jest historykiem, profesorem nauk humanistycznych, autorem wielu monografii dotyczących najnowszej historii Polski, w tym aparatu represji PRL. Był członkiem Rady IPN.
Książka Andrzeja Nowaka, „O historii nie dla idiotów. Rozmowy i przypadki", ukazuje się właśnie nakładem Wydawnictwa Literackiego
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95