Zazdrościli może później – przy jeszcze bardziej pesymistycznym filmie „Trzy młyny" według prozy Jarosława Iwaszkiewicza. Na plan „Kamila Kuranta" jechałem bez większego szumu, dyskretnie, a o mojej grze w „Trzech młynach" koledzy już wiedzieli. Tak, trochę mi zazdrościli, ale mnie to w ogóle nie interesowało, bo ważna była dla mnie tylko piłka nożna. Zgodziłem się zagrać w filmie dlatego, że był kręcony w plenerze w Wildze pod Warszawą, na terenach letniskowych, z ładnymi boiskami piłkarskimi, gdzie można było trenować do woli. Biegałem każdego dnia po kilka godzin, trenowałem różne konkurencje, sam, z nieprzymuszonej woli. To mnie pasjonowało, a w filmie są sceny, niestety, znowu niewesołe. Jako przykład podam tylko tę końcową: mój filmowy dziadek, czyli pan Franciszek Pieczka, powiesił mnie na gałęzi, potem odciął sznur, a ja wpadłem do Wisły i zniknąłem w jej odmętach. I jeszcze jeden ważny szczegół: nad nami krążyły kruki. Jak na czternastoipółletniego chłopaka – miły klimat! Do Franciszka Pieczki nie mam urazy, a nawet czuję się z nim emocjonalnie związany, bo mój bohater zasłużył na śmierć. Była zbrodnia, była kara. Doniósł przecież do gestapo na księdza i dziadków. Zginęło przez niego wiele osób. To straszna postać. Chyba najstraszniejsza w twórczości Iwaszkiewicza. Takie to moje szczęście, że właśnie ja trafiłem na taką postać.
Z tego, co pan mówi, można wywnioskować, że kariera pana nie pociągała.
Tak, ale od 1986 roku zaczął się urodzaj propozycji. My tu rozmawiamy, a niedaleko stąd stał Browar Warszawski, w którym kręciłem „Sonatę marymoncką" według Hłaski, kolejną niewesołą historię. Samotność, aresztowania, śmierć. A nawet „kurewska samotność", jak mówi jeden z bohaterów. Ale grał tam również Leon Niemczyk, z którym związane jest całe moje życie zawodowe, do czasu jego śmierci. Jak zacząłem grać w 1986 roku, nie schodziłem z planu. Nie dojrzałem, bo byłem zajęty karnawałem.
Ostatnio Stanisława Celińska wyznała, że zrezygnowała z teatru, żeby nie grać depresyjnych ról, które nie dają nadziei. Pan nigdy o tym nie pomyślał?
Myślę, że niewesołe role zacząłem sobie rekompensować, reżyserując filmy, które prezentowały ironiczne, a czasami szydercze spojrzenie na świat. Zawsze się starałem, żeby dawały pozytywną energię. Nie używam słowa „przesłanie" celowo. Jak mówił Alfred Hitchcock – w sprawie przesłania zapraszam na pocztę. To za wielkie słowo, ale pozytywny ładunek emocjonalny jest bardzo potrzebny. Przejdę do mojej ulubionej refleksji: wydaje mi się, że podział na kino ambitne, festiwalowe oraz rozrywkowe, użytkowe nie jest sztuczny. On jest prawdziwy, jednak krzywdzący dla twórców tej drugiej grupy, do której i ja się zaliczam. Niepotrzebnie i niezasłużenie krzywdzący. Do rozrywki nie można przykładać takiej samej miary jak do dzieła psychologicznego, rozliczeniowego.
Trudniej zrobić dobrą komedią niż zawiesisty dramat psychologiczny. A w pana filmie „Chłopaki nie płaczą" był dystans zamiast chorobliwej negatywności?
Ale to zostało nazwane fascynacją środowiskiem gangsterskim! Absurd! To środowisko zawsze pokazywałem ironicznie, by nie powiedzieć: szyderczo. Przyznam, że miałem problem ze złym zrozumieniem moich intencji. Ale już nie mam. Z wieloma rzeczami się oswoiłem. Mówię o tym w książkowym wywiadzie „Chłopaki niech płaczą". Postanowiłem w nim skomentować różne trudne sprawy z mojego życia i pozamykać je, żeby więcej do nich nie wracać. Może ta książka miała aspekt terapeutyczny?
Media lubią pytać o depresje i otyłość.
Oj, lubią.
Teraz może pan odsyłać do książki.
Proszę bardzo.
Wróćmy do Stanisławy Celińskiej. Nie mógł pan powiedzieć, że nie chce grać więcej w pesymistycznych filmach?
Nie jestem człowiekiem głośnych i zdecydowanych deklaracji. Działam powoli, bez hałasu. To, o czym mówimy, dzieje się przez dobór repertuaru teatralnego. Jest kilka pozycji, w których mam przyjemność grać i...
Dobrze się pan w nich czuje?
Tak daleko bym się nie posunął. „Piękny mamy dzień, panie Beckett" – powiedział ktoś do dramaturga, a ten odrzekł: „Tak daleko bym się nie posunął". Ale nie najgorzej się czuję w moim teatralnym świecie. Pociąga mnie i wiem, że wiele rzeczy muszę się nauczyć, bo grając spektakl, możemy być coraz lepsi. Taka pasja została mi z czasów sportowych. Teatr jest ciekawszy niż film czy telewizja również dlatego, że kontakt aktora z widzem nie jest przez nic zaburzony. Jest bezpośredni. Dziś czuję się lepiej w teatrze, kiedy mam wrażenie kontroli nad przekazem. Zapraszam do Kamienicy, Teatru STU czy Nowego w Łodzi – tam obecnie występuję.
Trzeba mieć dużo szczęścia, żeby zacząć karierę w dzieciństwie i nie skończyć na odwyku tak jak odtwórcy ról Kevina czy Harry'ego Pottera.
Chociaż nie miałem wyćwiczonych mechanizmów ochronnych, na szczęście nie stałem się ofiarą show- -biznesu.
To rodzice pchają teraz dzieci do telewizji, filmu, na estradę.
Zaczyna się od wyborów małej miss. Ale ustawowo nie da się tego wyregulować.
Pamiętam z PWST, gdzie studiowałem wiedzę o teatrze, chłopaka, który przeżył wszystkie możliwe inicjacje w serialu dla młodzieży. Robił wrażenie zgorzkniałego. Nie żyje.
Tak to wygląda. Powtórzę jeszcze raz: ważne jest to, by marzenia rozłożyć na całe życie. Jeśli zrealizujemy je w ciągu trzech lat, o czym będziemy marzyć później? Co będzie naszym paliwem? Co będzie nas napędzać?
Święty spokój.
To nie jest stan euforyczny, a od czasu do czasu warto go przeżywać, nie szukając skrajnych doznań. Skrajne doznania do niczego dobrego nie prowadzą. To moja rada.
Wszyscy wiedzą, jak wygląda wielka sława na dopalaczach, a przecież cmentarz gwiazd show-biznesu od czasu Marilyn Monroe jest coraz większy. Dlaczego?
Gdy ludzie zaczynają rozumieć, że znaleźli się w pułapce, nie zdają sobie sprawy, że jest już za późno na ratunek. Bo są uzależnieni od używek, lekarstw, sławy albo zadłużeni, obciążeni obowiązkami. Wciąż mam przed oczami rodzinę Whitney Houston, której córka również już nie żyje. Podejrzewam, że ich śmierć nie była przypadkowa: to było rozłożone na raty samobójstwo. Bardzo musiały nie chcieć żyć, bardzo je życie musiało boleć. Ludzie pakują się w nałogi, bo boją się skończyć z życiem na raz.
A czy panu ktoś doradzał, że czasami trzeba się wycofać, zwolnić?
Oczywiście, ale wydaje mi się, że żadna rada nie jest wystarczająco przekonująca. Sami musimy się pokaleczyć, żeby zacząć myśleć.
Jeśli zaliczamy się do tych, których wzmacnia to, co nie zabiło.
Sam się dziwię, że jest we mnie siła, a może nawet więcej niż kiedyś. To dla mnie miła niespodzianka. Ale zobaczymy, co przyniesie życie. W takich sprawach jak emocje i zaburzenia emocjonalne nic się nie da przewidzieć.
Mówił pan o ironicznym stosunku do środowiska gangsterskiego. Ono też było elementem karnawału lat 90. Obserwował pan tych ludzi?
W pewnym momencie znalazłem się w środowisku, w którym się pojawiali, choć nie byłem wtajemniczony w ich sprawy. W porę się wycofałem. Teraz myślę, że byłbym w stanie wrócić do tego tematu w kinie po to, by opowiedzieć o przełomie lat 80. i 90. Wtedy rodziło się wszystko to, czego dzisiaj doświadczamy. Rodziły się wielkie fortuny. Myślimy o scenariuszu z Jerzym Kolasą, który jest autorem pierwszych dwóch „Sztosów". Ale to dalsza perspektywa, wielka odpowiedzialność i wydatek emocjonalny.
Jak pan ocenia tamten czas?
Ciekawi mnie odpowiedź na pytanie o teorie, które pojawiają się w niektórych narracjach, że cała transformacja była zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach przez kilka osób z MSW oraz z Moskwy w porozumieniu z organizacjami przestępczymi. To ciekawa kwestia. Chciałbym odpowiedzieć na pytanie, czy naprawdę zaplanowano wielką akcję, czy zadziałał splot wielu okoliczności.
Tworzył pan silną aktorską grupę z Markiem Kondratem, Cezarym Pazurą i Bogusławem Lindą. Każdy z was poszedł inną drogą. Spotykacie się czasem?
Czasem gadamy przez telefon. Ludzie dorastają, u mężczyzn dzieje się to troszkę później, ale wtedy mają swoje sprawy, rodziny, przez co nie da się utrzymywać intensywnych relacji. Nie widzę w tym nic złego.
To jest syndrom czterech muszkieterów.
Przyjaźń zostaje, ale nie musimy jej pielęgnować codziennie. To całkiem naturalne. Mam wszystkich kolegów w sercu i myślę o nich wyłącznie ciepło. A już całkiem na koniec powiem panu, że mieszkam przy ulicy, przy której odkopano szczątki słonia leśnego sprzed 70 tysięcy lat. Gdy dowiedziałem się o tym z radia, po raz pierwszy miałem poczucie, że znalazłem się we właściwym miejscu. Słoń jest do obejrzenia w Muzeum Ziemi w Warszawie. Zapraszam!