– I jak się czułeś, kiedy musiałeś zostawić tych ludzi?
– Zanim się wycofaliśmy, zadbaliśmy o to, żeby nikt nie został. Zawsze bronimy cywilów, ale to miejsce nie było strategicznie istotne. Decyzja została podjęta na wyższym szczeblu. My tylko wykonaliśmy rozkaz.
Pytam Habina o szczegóły, bo kilka miesięcy wcześniej wiara chrześcijan w siłę peszmergów została poważnie nadszarpnięta. Najpierw tutejsi dostali pomoc od armii kurdyjskiej, następnie prezydent i lider Demokratycznej Partii Kurdystanu Masud Barzani wydał swoim żołnierzom rozkaz wycofania się. Karakosz, Bartylla, Al-Kusz i inne chrześcijańskie miejscowości zostały zajęte przez fundamentalistów, a chrześcijanie, jezydzi i muzułmanie z całej okolicy zostali bez wsparcia ze strony żołnierzy. Wielu uchodźców do dziś ma o to pretensje do rządu kurdyjskiego.
Do rozmowy włączył się Muhamad. Jest zawodowym żołnierzem w randze kapitana, od 2007 roku pracuje w bazie wojskowej w Dohuku. Wcześniej mieszkał w Niemczech, tam ukończył informatykę, ale wrócił i wstąpił do peszmergów. Pytam, czy peszmergowie wygrywają tę wojnę.
– Oczywiście. Ale potrzeba nam więcej ciężkiego uzbrojenia. Ameryka dostarcza broń, ale potrzebujmy jej więcej i to natychmiast. Po zdobyciu Mosulu Daesz przejęło ciężkie uzbrojenie armii irackiej. Nie mamy broni przeciwczołgowej, a oni mają ponad trzysta czołgów i samochody opancerzone.
Peszmergowie mają też swoje problemy. Regularnie pojawiają się oskarżenia o korupcję, nepotyzm, działanie w interesie partyjnym. Iracki Kurdystan podzielony jest nieoficjalnie na strefy wpływów dwóch partii: Demokratycznej Partii Kurdystanu (KDP), która kontroluje Dohuk i Irbil, oraz Patriotycznej Unii Kurdystanu (PUK) z centrum w Sulajmanijji. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku obie grupy prowadziły morderczą wojnę domową, zginęły w niej tysiące ludzi. Dziś jest spokojniej. KDP z Masudem Barzanim rządzi krajem, ale nadal trwa podskórna rywalizacja między tymi partiami i regionami. Obecnie tylko dwanaście z trzydziestu sześciu brygad peszmergów znajduje się pod kontrolą władzy centralnej irackiego Kurdystanu, reszta wykonuje polecenia kierownictwa obu partii. Do unifikacji armii nie doszło nawet po interwencji Amerykanów, którzy mieli szkolić peszmergów. Nalegali, by powstała jedna profesjonalna armia odpowiedzialna przed rządem centralnym. Ciągle jednak nie powstała, co z pewnością miało wpływ na postawę peszmergów w 2014 roku podczas letniej ofensywy Państwa Islamskiego.
Nie zmienia to faktu, że peszmergowie, obok Kurdów z YPG w Syrii, są dziś jedyną na świecie armią realnie walczącą z Państwem Islamskim. W tej wojnie ponoszącą ogromne ofiary. Do końca 2014 roku zginęło ponad ośmiuset żołnierzy, a ponad trzy i pół tysiąca odniosło rany. W 2015 roku liczba rannych i zabitych peszmergów wciąż rosła.
To nasza ziemia
Z gubernatorem Farhadem Atruszim umówiłem się w jego biurze w centrum miasta. Plątaniną korytarzy wiodących ku małym pokojom z zapracowanymi urzędnikami w środku zostałem doprowadzony do wielkiego gabinetu. Gubernator przyjął mnie w towarzystwie swoich współpracowników. Spytałem, dlaczego armia iracka rozpadła się w obliczu ataku fundamentalistów.
– Irakijczycy nie walczą, bo nie wiedzą, o co mieliby walczyć. Morale w tej armii sięgnęło dna. Iraccy sunnici od dawna uważają się za społeczność zaniedbaną, dyskryminowaną przez bagdadzki rząd. Nie mają udziału we władzy, dlatego terrorystom tak łatwo przychodzi przeciąganie ich na swoją stronę. Iraccy sunnici muszą się stać częścią systemu politycznego w kraju.
– Kurdyjscy peszmergowie nie mają takiego problemu?
– Jesteśmy lepiej zorganizowani, mamy też wspólny cel, którym jest obrona Kurdystanu. To jest nasza ziemia, a my bronimy naszych ludzi.
Pytam, jak to się stało, że Państwo Islamskie z mało znanej grupy fanatyków stało się w ciągu kilkunastu miesięcy siłą militarną zdolną siać zamęt w jednym ze strategicznie najważniejszych regionów świata.
– W Iraku winę ponosi premier Maliki. Przez osiem lat spychał sunnitów na margines, upolitycznił armię, wykorzystywał ją do gnębienia sunnitów. Terroryści z Państwa Islamskiego wykorzystali ogromną frustrację sunnitów i przejęli kontrolę nad innymi ugrupowaniami. Dodatkowo na Bliski Wschód zjeżdżają radykałowie z Europy, Pakistanu, Czeczenii, Afganistanu, państw arabskich. Sunnici ich wspierali, bo uważali, że walczą z szyitami, zwłaszcza z Iranem, ale teraz to jest problem międzynarodowy. Dotyczy wszystkich, również was w Europie.
Gubernator opowiedział mi o sytuacji uchodźców, która zmieniła życie w całym regionie. Ale chciałem ich zobaczyć na własne oczy.
Po południu wybrałem się do obozu jezydów w miejscowości Chanke, kilka kilometrów za miastem. Wzdłuż drogi w niedokończonych domach rozmieściły się rodziny uchodźców.
– Wstrzymano wszystkie budowy w okolicy, bo ludzie pozajmowali szkielety budynków – tłumaczy mój przewodnik Thamer Alyas, który sam jest jezydą. Thamer kieruje organizacją Humanity. Pomaga uchodźcom, którzy są w najgorszej sytuacji, przede wszystkim właśnie jezydom uciekającym z regionu wokół góry Sindżar, gdzie latem pięćset tysięcy ludzi zostało otoczonych przez fundamentalistów.
Do Dohuku i okolic, które nominalnie liczą milion dwieście tysięcy mieszkańców, przyjechało od połowy ubiegłego roku ponad siedemset tysięcy przesiedleńców, głównie z okolic Mosulu, czyli z równin Niniwy. Do tego doszło ponad sto dwadzieścia tysięcy uchodźców z Syrii. Fala zaczęła się rozlewać od czerwca, czyli od momentu, gdy Państwo Islamskie wkroczyło do Mosulu. Ludzie zajęli wszystkie dostępne budynki publiczne i koczowali na ulicach; dziś wokół miasta działa szesnaście oficjalnych obozów, choć nowi uchodźcy trafiają nie tylko do nich.
Sprzedana za dwanaście dolarów
Zatrzymaliśmy się przy namiotach rozstawionych wzdłuż drogi. Nieco dalej mieścił się obóz oficjalny, w którym mieszka około czterdziestu tysięcy uchodźców, ale naszym celem był inny, „dziki", w którym koczowało jakieś pięć tysięcy ludzi.
– Ci, którzy są tutaj, mają gorzej niż uchodźcy w głównym obozie. Ale i tak jest im bez porównania lepiej niż tym, którzy zostali na górze Sindżar.
– To jezydzi ciągle tam są?
– Tak, bo południowa strona góry jest nadal kontrolowana przez Daesz. Dziesięć do piętnastu tysięcy jezydów ciągle pozostaje na górze pod władzą Daesz.
Warunki w obozie są fatalne. Nie ma światła, wody, jest kilka przenośnych toalet. Kiedy Thamer prowadzi mnie wśród namiotów, zbliża się do nas kobieta.
– Zaprasza cię na herbatę – mówi Thamer. – Powiedziałem jej, że bardzo dziękujesz, ale nie mamy czasu. Dobrze zrobiłem?
Dobrze. To nie jest moja pierwsza wizyta w obozie uchodźców, widziałem ludzką nędzę w obozach w Kongu i w Sudanie Południowym, widziałem pozbawionych nadziei Palestyńczyków i Syryjczyków w Libanie. W tych miejscach zawsze jest podobnie – ludzie próbują choć na chwilę włączyć cię do swojego świata, poobcować z przybyszem z normalności, abyśmy wspólnie poudawali, że herbata jest smaczna, a rozmowa się klei.
Mężczyzna z rejonu Tilbenat opowiada mi swoją historię. Daesz weszło do ich wioski 31 sierpnia o ósmej rano. Musieli natychmiast zabierać najpotrzebniejsze rzeczy i uciekać. – Normalnie z miasta na górę Sindżar jedzie się dziesięć, najwyżej piętnaście minut, ale nie mieliśmy samochodu, więc dostanie się tam zabrało nam trzy godziny. I przetrwaliśmy tam siedem dni, a potem uciekliśmy, również na piechotę. Całą dobę szliśmy do granicy syryjsko-irackiej i stamtąd samochodem udało nam się przedostać do miasta Zachu w Kurdystanie. Dwadzieścia dwie osoby z mojej rodziny. Matka, ojciec, bracia z dziećmi. Wszyscy, którzy mogli, uciekli z nami. Ale dwadzieścia innych osób z mojej rodziny, kuzyni, wujkowie ciągle są w rękach fundamentalistów.
Zauważam, że w obozie są sami mężczyźni.
– Gdzie są wasze kobiety? – pytam.
– Porwane przez fundamentalistów. Jego siostra – mój rozmówca wskazuje mężczyznę stojącego obok – i dwie córki zostały uprowadzone. Dostajemy telefony od naszych kobiet. Żona dzwoni do męża i się skarży, że została porwana do Arabii Saudyjskiej albo sprzedana do innego kraju.
– Rozmawiałem z dziewczynką, która została sprzedana za czternaście tysięcy irackich dinarów, czyli za dwanaście dolarów – wtrąca inny mężczyzna. – Zadzwoniła do mnie i powiedziała, że ktoś ją sobie wziął za dwanaście dolarów.
Potem zwraca się do mnie z pytaniem. Do mnie i, jak mówi, do wszystkich, którzy przeczytają moją książkę:
– Czy widziałeś kiedykolwiek, żeby tak wielu ludzi zostało zniewolonych w tak okrutny sposób? Żeby ich kobiety były gwałcone i sprzedawane jak bydło na aukcji, by ludzie byli zabijani albo stawali się niewolnikami we własnym kraju? Od początku świata jezydzi przeżyli czterdzieści siedem ludobójstw, następnego nie przetrwamy. Jak to się dzieje, że w Organizacji Narodów Zjednoczonych zbierają się te wszystkie państwa i nie potrafią nas uratować?
Mówię mu, że nie znam odpowiedzi na jego pytanie.
Fragment książki Dariusza Rosiaka „Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan" wydanej przez Wydawnictwo Czarne. Środtytuły pochodzą od redakcji.