Internet wciąż jest narzędziem wolności

Mapę dobrobytu we współczesnym świecie można dziś stworzyć na podstawie tylko jednej informacji – odsetka osób korzystających z internetu. Zawdzięczamy mu więcej, niż chcemy pamiętać.

Publikacja: 25.10.2019 11:00

Internet wciąż jest narzędziem wolności

Foto: Getty Images

16 marca 1968 r. amerykańscy żołnierze zmasakrowali w wietnamskiej wiosce My Lai kilkuset bezbronnych cywilów. Oddział z 23. Dywizji Piechoty zabił – według niektórych źródeł – nawet 500 osób, w większości ludzi starszych i dzieci. Przed śmiercią wielu cywilów było torturowanych. To jedna z najczarniejszych kart wojny prowadzonej przez Amerykanów w Wietnamie.

Musiały minąć jednak niemal dwa lata, zanim amerykańska i światowa opinia publiczna dowiedziała się o tragedii w My Lai. Pierwsze zdjęcia dokumentujące masakrę w wiosce ujrzały światło dzienne dopiero w listopadzie 1969 r. Jak mówił Henry Kissinger, zdjęcia te były zbyt szokujące, aby sprawę dało się zatuszować. Mimo to przez długie miesiące ją ukrywano. A mówimy przecież o kraju, który szczycił się tym, że jest liderem wolnego, demokratycznego świata.

1 października 2019 r. w Hongkongu administrowanym przez Chiny – kraj, który do bycia liderem demokratycznego świata nie aspiruje – podczas gwałtownych protestów mieszkańców przeciwko polityce władz w Pekinie jeden z funkcjonariuszy biorących udział w starciach z demonstrantami w pewnym momencie wyciągnął pistolet i z bliska oddał kilka strzałów do jednego z demonstrantów. Światowa opinia publiczna dowiedziała się o tym chwilę później – ranny był jeszcze prawdopodobnie w drodze do szpitala, gdy ludzie na całym świecie mogli obejrzeć nagranie dokumentujące to, co stało się na ulicy w Hongkongu. I nie potrzeba było do tego – jak w przypadku My Lai – długich miesięcy pracy dziennikarza śledczego czy listów do kongresmenów – wystarczył telefon komórkowy w ręku jednego z demonstrantów i kanał lokalnego związku studentów na Twitterze.

W 1968 r. miejsce tragedii w dalekiej wietnamskiej wiosce od przeciętnego mieszkańca USA dzieliły nie tylko tysiące kilometrów, ale również liczne filtry – poczynając od samej armii, kończąc na tzw. klasycznych mediach – przez które informacja musiała się prześlizgnąć, aby ujrzeć światło dzienne. W 2019 r. mieszkaniec każdego zakątku globu – mimo starań podejmowanych przez posiadające wiele narzędzi do kontroli społeczeństwa potężne Chiny – może niemal na żywo obserwować to, co dzieje się w Hongkongu. Trudno o bardziej dobitny przykład tego, jak internet zmienił świat, w którym żyjemy. I jest to zmiana na lepsze.

Internet. Prawo człowieka

Według serwisu Internet World Stats w połowie 2019 r. dostęp do internetu miało na całym świecie ponad 4,5 mld osób – 58 proc. wszystkich mieszkańców naszej planety. Co więcej, bliższe przyjrzenie się tym statystykom pokazuje silny związek dostępu do sieci z ogólnym poziomem dobrobytu danego społeczeństwa. Dla przykładu w Ameryce Północnej dostęp do internetu ma 89,4 proc. mieszkańców (w samej Kanadzie aż 92,7 proc.), w Europie 87,7 proc. (w Niemczech 96 proc.), ale już w Afryce zaledwie 39,6 proc. (najgorzej sytuacja wygląda w Erytrei, gdzie z takiego dostępu korzysta zaledwie 1,3 proc. mieszkańców). Z kolei w Korei Północnej dostęp do globalnej sieci ma jedynie 0,1 proc. mieszkańców, co w praktyce oznacza, iż z internetu może tam korzystać tylko elita tworząca rdzeń reżimu Kim Dzong Una.

Ale warto pamiętać, że jeszcze w 2005 r. – a więc zaledwie 14 lat temu – dostęp do sieci miało zaledwie 16 proc. mieszkańców świata, w tym jedynie 2 proc. mieszkańców Afryki. Gdyby tempo upowszechniania się internetu utrzymało się na obecnym poziomie, za kolejne kilkanaście lat dostęp do sieci może mieć niemal każdy mieszkaniec Ziemi. Pierwsze dekady XXI w. z perspektywy czasu niewątpliwie uznane zostaną za epokę internetu.

W lipcu 2016 r. ONZ przyjęła rezolucję (nieustanawiającą jednak normy prawnej) potępiającą państwa, które uniemożliwiają lub utrudniają dostęp do internetu swoim obywatelom. Organizacja powołała się przy tym na art. 19 Powszechnej deklaracji praw człowieka, który głosi, że „każdy człowiek ma prawo do wolności opinii i wyrażania jej; prawo to obejmuje swobodę posiadania niezależnej opinii, poszukiwania, otrzymywania i rozpowszechniania informacji i poglądów wszelkimi środkami, bez względu na granice". Innymi słowy, dostęp do internetu uznano za przedłużenie prawa do wolności wyrażania opinii – jednego z podstawowych praw człowieka w demokratycznych państwach. ONZ w rezolucji zwróciła uwagę, że sieć jest ważnym narzędziem służącym rozwojowi ludzkości, m.in. dzięki wsparciu procesu edukacji.

Z kolei organizacja Internet for Peace w 2010 r. nominowała internet do Pokojowej Nagrody Nobla – w uznaniu zasług sieci dla budowania społeczeństwa, w którym dominują dialog, debata i osiąganie konsensusu w procesie komunikacji. W manifeście nieistniejącej już dziś organizacji można było m.in. przeczytać, że „demokracja zawsze kwitła tam, gdzie była otwartość, akceptacja, dyskusja i partycypacja". „Dlatego internet jest narzędziem pokoju" – głosił manifest. Ostatecznie jednak Pokojową Nagrodę Nobla w 2010 r. zdobył pisarz Liu Xiaobo.

Zmarły w grudniu 2017 r. Liu Xiaobo pochodził z Chin – kraju, który obok Rosji, Arabii Saudyjskiej, RPA i Indii zgłaszał zastrzeżenia do rezolucji ONZ podkreślającej znaczenie internetu dla ludzkości. Sprzeciw Moskwy i Pekinu może nawet bardziej niż sama rezolucja podkreślał, jak ważny we współczesnym świecie jest dostęp do sieci. Dla przywódców niedemokratycznych państw społeczeństwo ze swobodnym dostępem do internetu stanowi bowiem poważny problem. To m.in. dlatego internet w tych krajach jest silnie reglamentowany – czego wyrazem jest m.in. tworzenie alternatywnych mediów społecznościowych (chińskie Weibo, rosyjskie Vkontakte) czy testowanie przez Rosję możliwości odcięcia się od globalnej sieci i funkcjonowania wyłącznie w ramach jej rosyjskiej części.

Na Kubie dopiero w 2019 r. zalegalizowano prywatne sieci wi-fi i import routerów, a i tak dostęp do sieci pozostaje tam pod kontrolą władz – jedynym dostawcą usługi jest państwowa firma Etecsa. Internet jest też często wyłączany przez reżimy, które muszą się mierzyć z protestami obywateli. Indie, po odebraniu autonomii Kaszmirowi, odcięły mieszkańców stanu od dostępu do sieci. Podobnie postąpiły władze Zimbabwe na początku 2019 r., po protestach związanych z podwyżką cen benzyny.

O tym, jak groźny może być internet dla niedemokratycznych reżimów, świat przekonał się w czasie tzw. arabskiej wiosny. Modelowym przykładem był tu Egipt – gdzie rewolucja, która obaliła rządzącego krajem twardą ręką przez 30 lat prezydenta Hosniego Mubaraka, rozpoczęła się de facto od zamordowania 28-letniego Khaleda Saida przez funkcjonariuszy reżimowej policji. Zdjęcia zmasakrowanych zwłok Saida trafiły do sieci i wywołały oburzenie w kraju. Na Facebooku powstała wówczas grupa „Wszyscy jesteśmy Khaledem Saidem", która zaczęła organizować pokojowe protesty, a jej założyciel Wael Ghonim dzięki dostępowi do Twittera stał się ważnym komentatorem egipskiej rzeczywistości politycznej.

W styczniu 2011 r. blogerka Asma Mahfuz za pośrednictwem Facebooka i YouTube'a wezwała Egipcjan do wystąpienia przeciwko rządowi. Inicjatywę tę poparł m.in. Wael Ghonim. W efekcie dzięki internetowi 25 stycznia w Egipcie miał miejsce Dzień Gniewu, a na ulice Kairu i Aleksandrii wyszły dziesiątki tysięcy ludzi. Władze nie były w stanie kontrolować sytuacji, ponieważ relacje z protestów aktywiści zamieszczali w mediach społecznościowych. Kiedy reżim zdecydował się na odcięcie Egipcjanom dostępu do internetu, było już za późno – 11 lutego 2011 r. Mubarak musiał ustąpić.

Smartfon daje wolność

Internet budzi tak wielką obawę władców niedemokratycznej części naszego świata, ponieważ dostęp do niego upodmiotawia jednostkę. Warto pamiętać, że u źródeł internetu leżała potrzeba stworzenia zdecentralizowanego systemu komunikacji dla amerykańskiej armii, która obawiała się, iż w przypadku wojny nuklearnej, która musiałaby pociągnąć za sobą zniszczenia na ogromną skalę, może dojść do paraliżu systemów łączności. Chodziło więc o stworzenie technologii pozwalającej komunikować się różnym ośrodkom w sposób „rozproszony" – tak by funkcję zniszczonych węzłów łączności przejmowały inne bez szkody dla całego systemu.

Zimnowojenne korzenie internetu zostały już dawno zapomniane, ale idea funkcjonowania globalnej sieci się nie zmieniła. Internet demokratyzuje proces komunikacji, czyniąc z każdego użytkownika centrum jego prywatnego komunikacyjnego mikrokosmosu. Marshall McLuhan w swojej klasyfikacji mediów dzielił je na zimne i gorące. Te gorące, za które uważał radio i telewizję, dostarczały odbiorcy tyle danych, że nie wymagały od niego już żadnego angażowania się w przekaz – telewidz po prostu przyjmował przekazywany mu komunikat. Gorące media były więc idealnym narzędziem wtłaczania obywatela w ramy społeczeństwa zaprojektowanego przez aktualną władzę. Tymczasem internet, mimo że pod wieloma względami jest medium gorącym (bo również pozwala na przekazanie odbiorcy pełnego pakietu danych – obrazu, dźwięku, komentarza etc.), jest jednocześnie być może najzimniejszym ze znanych nam mediów, ponieważ wręcz zaprasza do interakcji z przekazem. Odbiorca może przekaz odrzucić (i nawet to zademonstrować światu, umieszczając widoczny dla wszystkich innych odbiorców komunikat) i sięgnąć po jeden z praktycznie nieskończenie wielu konkurencyjnych przekazów. O tym, który uzna za prawdziwy, decyduje sam.

To sytuacja komunikacyjna będąca czymś zupełnie nowym w historii ludzkości. Przekaz jest całkowicie zdecentralizowany i pozbawiony filtrów w postaci władzy, społecznej elity, przedstawicieli „klasycznych" mediów tudzież organizacji stojących od wieków na straży porządku społecznego, takich jak Kościół. W świecie odpowiadającego na każde pytanie Google'a, aby narzucić jeden komunikat całemu społeczeństwu, trzeba mu wyciągnąć wtyczkę z gniazdka z sygnałem internetowym – tak jak robi się to w Korei Północnej. Inaczej nad przekazem nikt nie jest w stanie zapanować.

Najlepszym symbolem tej zmiany, którą w skutkach można porównać wręcz do Wielkiej Rewolucji Francuskiej (jej najgłębszą istotą było również upodmiotowienie obywateli), jest smartfon – czyli „internet w kieszeni". Od momentu pojawienia się w 2007 r. pierwszego iPhone'a dostaliśmy do ręki narzędzie, dzięki któremu w każdym momencie mamy swobodę, jeśli chodzi o dostęp do informacji, ale także jeśli chodzi o inne aspekty naszego życia. Internet w połączeniu z urządzeniem mobilnym pozwala nam swobodnie decydować np. o tym, kiedy zrobimy zakupy (nie ograniczają nas godziny otwarcia sklepów), kiedy oddamy się ulubionej rozrywce (nie ogranicza nas telewizyjna ramówka czy np. niedostępność jakiejś książki na lokalnym rynku), a nawet kiedy będziemy wykonywać pracę (dzięki upowszechnieniu się telepracy i oderwaniu wielu zawodów od „stacjonarnego" biura). Internet uwalnia jednostkę z ram organizacji życia, któremu jej przodkowie musieli się podporządkować, jeśli nie chcieli się znaleźć na marginesie społeczeństwa.

– Dzięki internetowi można się w pełni uniezależnić od rytmu społecznego, człowiek uwalnia się ze smyczy społecznej. Praktycznie nie ma obszaru, którym dzięki dostępowi do sieci, nie moglibyśmy zarządzać według swoich potrzeb – mówi medioznawca dr Kamila Tuszyńska.

Oczywiście ta wolność ma swoją drugą stronę. Wobec swobodnego wyboru źródeł przekazu istnieje groźba rozpowszechniania się najbardziej absurdalnych idei czy pseudowiedzy. Widać to doskonale na przykładzie popularności ruchu antyszczepionkowego czy tzw. płaskoziemców – wyznawców teorii płaskiej Ziemi. Poza tym, wobec ograniczeń poznawczych, mnogość przekazów sprawia, że broniąc się przed nadmiarem sprzecznych informacji, ludzie mają skłonność zamykania się w tzw. bańkach informacyjnych, tzn. ograniczają się do komunikatów, które potwierdzają ich światopogląd, i kontaktów z ludźmi, którzy mają takie samo zdanie na ważne dla nich sprawy jak oni sami. W efekcie wyznawca teorii o płaskiej Ziemi może odnosić wrażenie, iż wszyscy rozsądni ludzie wiedzą, że Ziemia jest płaska – bo w swojej bańce informacyjnej tylko takich spotyka, co potęgują algorytmy Facebooka czy Google'a.

Taka swoboda może być przytłaczająca – badania wykazują, że pokolenia milenialsów i postmilenialsów, dla których internet jest czymś oczywistym, doświadczają znacznie częściej depresji i niepokojów społecznych niż ich poprzednicy. Ale z drugiej strony są to pokolenia, które znacznie bardziej niż ich rodzice są nastawione na siebie i na to, aby nie być tylko trybem społecznej maszyny, lecz aktywną jednostką, zdolną realnie zmienić świat. Nieprzypadkowo to właśnie te pokolenia są forpocztą strajku klimatycznego, rozpoczętego przez Gretę Thunberg. Milenialsi i postmilenialsi mogą się wydawać przedstawicielom poprzednich pokoleń zbyt chimeryczni, roszczeniowi, niestabilni (z badań Deloitte'a z 2018 r. przeprowadzonych w 36 krajach wynikało, że aż 43 proc. z nich planowało zmienić pracę w ciągu najbliższych dwóch lat), ale jednocześnie odczuwana przez nich potrzeba niemal nieograniczonej wolności – zaszczepiona przez internetowe realia – sprawia, iż jest to żywioł, którego opanowanie przez mającą autorytarne zapędy władzę wydaje się zadaniem karkołomnym.

– Milenialsi i postmilenialsi każde ograniczenie wolności potraktują jak totalitaryzm. To pokolenia, które uważają, że demokracja jest naturalnym systemem politycznym, a internet wykorzystują do organizowania protestów przeciwko ograniczeniom wolności – mówi dr Tuszyńska. – Od dzieciństwa mają dostęp do szerokiej oferty, którą układają pod siebie, kreując swój świat według własnych potrzeb – dodaje.

Internauta nasz pan

Abstrahując od głębokich zmian społecznych spowodowanych upowszechnieniem się internetu, trzeba zauważyć, jak ważny jest jego „użytkowy" wymiar. Rozwój sektora e-commerce i przeniesienie wielu usług do sieci z jednej strony upowszechnia dostęp do tych usług, z drugiej oszczędza czas konsumentów, który mogą oni wykorzystać na rozrywkę, samodoskonalenie się czy rozwijanie swoich pasji (nawet jeśli w wielu przypadkach owe pasje to wrzucanie na Instagram zdjęć jedzonego właśnie posiłku lub oglądanie filmów o kotach na YouTubie).

Internet odcisnął bardzo silne piętno na handlu, coraz bardziej odrywającym się od fizycznych miejsc, w których możemy kupować to, czego aktualnie potrzebujemy. W 2018 r. ok. 1,8 mld osób na całym świecie dokonywało zakupów w sieci, a wartość e-handlu w 2021 r. ma osiągnąć 4,8 bln dolarów. Upowszechnienie się tej formy dokonywania transakcji zmienia stosunek sił między klientem a sprzedawcą. Ten drugi musi nagle konkurować nie tylko z lokalnymi rywalami, ale również z firmami z całego kraju, a nawet świata. Musi się także liczyć z natychmiastową reakcją zwrotną ewentualnych niezadowolonych klientów, którzy (rzecz jasna dzięki internetowi) mogą wyrażać swoje niezadowolenie w sposób, który szybko dotrze do innych potencjalnych klientów. W efekcie sprzedawcy muszą zmieniać modele biznesowe – handel musi być znacznie bardziej nastawiony na klienta. Nie chodzi już tylko o to, by oferować jak najlepszy produkt, ale również o to, by usatysfakcjonować nabywcę na każdym poziomie – począwszy od szybkiej dostawy, ceny produktu (którą można dziś szybko porównać z konkurencją), aż po posprzedażową obsługę klienta, gdyby był on z usługi niezadowolony.

Rozwój e-handlu zbiegł się z rozwojem bankowości elektronicznej, która ułatwiła przepływy gotówki na świecie, co niewątpliwie jest czynnikiem pobudzającym popyt, będący jednym z kół zamachowych gospodarki. Według szacunków w 2020 r. dojdzie na całym świecie do 726 mld cyfrowych transakcji (zarówno płatności kartą płatniczą lub kredytową, jak i przelewów online). Coraz większa liczba usług oferowanych przez banki w ramach bankowości elektronicznej nie tylko umożliwia dokonywanie płatności bez wychodzenia z domu, ale również oszczędza czas klientów, którzy większość formalności związanych z obsługą ich konta przez bank mogą załatwić za pomocą swojego smartfona.

Upowszechnianie się internetu to także rozwój e-administracji – dziś w Polsce PIT czy wniosek o wypłatę 500+ możemy złożyć, nie wychodząc z domu. Również wiele informacji, po które kiedyś trzeba się było osobiście fatygować do urzędów, znajdujemy dziś w wirtualnej przestrzeni – np. na oficjalnych stronach internetowych urzędów czy w Biuletynie Informacji Publicznej.

Zasługą internetu jest też powstanie zupełnie nowych, zdecentralizowanych usług – rywalizującego z taksówkami Ubera czy stanowiącego konkurencję dla tradycyjnych hoteli serwisu Airbnb. Takie usługi, oprócz zwiększenia możliwości wyboru, wywierają presję na dostawców tradycyjnych usług, by ci stawali się coraz bardziej prokonsumenccy.

Świat równiejszych szans

Internet jest też przestrzenią dającą szansę – wciąż nie do końca wykorzystaną – na upowszechnienie edukacji ponadpodstawowej i wyrównywanie pod tym względem szans mieszkańców różnych części globu. Możliwości takie stwarza zarówno e-learning i rozwój klasycznych platform edukacyjnych, jak i dostęp do cyfrowych bibliotek czy do stron będących źródłem wiedzy tworzonych przez wolontariuszy pasjonatów (czego przykładem jest Wikipedia).

W Polsce od 15 lat działa Polski Uniwersytet Wirtualny – uczelnia pozwalająca na studiowanie online na ponad 20 kierunkach w ramach studiów I i II stopnia. Na razie studia na PUW wymagają kilkakrotnej obecności na uczelni w trakcie semestru. Swoje platformy e-learningowe wspierające naukę na wyższych uczelniach ma też wiele „klasycznych" uczelni – np. SGH, SWPS czy Uniwersytet Warszawski. Do tego dochodzi bogata oferta kursów online, funkcjonujących poza uczelniami wyższymi.

To, w jakim kierunku będzie szło zdobywanie edukacji, dobrze widać w USA, gdzie – jak wynika z danych Narodowego Centrum Statystyk Edukacyjnych – w 2017 r. ponad 15 proc. studentów uczyło się wyłącznie przedmiotów online, a kolejnych 17 proc. uczestniczyło w przynajmniej jednym kursie online w ramach studiów. Oznacza to, że co trzeci amerykański student w tym okresie pobierał naukę w sieci. Co więcej, o ile ogólna liczba studentów między 2016 a 2017 r. zmniejszyła się o 0,5 pkt proc., o tyle liczba studentów pobierających naukę na kursach dostępnych online zwiększyła się o 5,7 proc. Edukacja w internecie – podobnie jak działalność z zakresu e-commerce – z perspektywy usługobiorcy jest po prostu wygodniejsza: mniej czasochłonna (nie trzeba podróżować na uczelnię), elastyczniejsza (uczyć się można w dogodnym dla siebie momencie) i możliwa niezależnie od tego, jak daleko od ośrodka akademickiego znajduje się student. To ostatnie stwarza ogromny potencjał umożliwiający upowszechnienie się edukacji w krajach rozwijających się. – Dziś wystarczy dostęp do internetu, by w czterech ścianach swojego domu na własne potrzeby zdobyć specjalistyczne umiejętności – zauważa dr Tuszyńska.

Na uwagę zasługuje też internetowy crowdfunding – czyli zbieranie pieniędzy wśród internetowej społeczności przez osoby, których głównym kapitałem jest dobry pomysł, na którego realizację brakuje im środków finansowych. Kwoty uzyskiwane w ten sposób na platformach takich jak Kickstarter potrafią sięgać dziesiątków milionów dolarów i skutkować pojawianiem się takich produktów jak smartwatch Pebble Time (udało się na niego zebrać w sieci 20 mln dolarów) czy niezależnych produkcji filmowych, takich jak „Veronica Mars" (zebrano na niego 5,7 mln dolarów). W Polsce dzięki pozyskanym w taki sposób w serwisie Patronite środkom udało się ostatnio zrealizować głośny dokument o pedofilii w Kościele „Tylko nie mów nikomu". To ważne nie tylko dla obdarowywanego, ale również dla darczyńcy, który – jak mówi dr Tuszyńska – może „wybrać projekt, z którym jest emocjonalnie związany, i wesprzeć go".

Medioznawca zwraca też uwagę, że internet jest również wielką szansą dla osób, którym w społeczeństwie przed epoką cyfrową groziło wykluczenie, a więc niepełnosprawnych czy seniorów, którzy często są uwięzieni w swoich domach. – Mając dostęp do sieci, nie tracą kontaktu ze światem – mówi.

Czy dzięki internetowi nasz świat jest lepszy? To pytanie, na które nie sposób udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Ale na pytanie, czy dzięki internetowi świat może być lepszy, można odpowiedzieć tylko w jeden sposób: oczywiście, że tak.

16 marca 1968 r. amerykańscy żołnierze zmasakrowali w wietnamskiej wiosce My Lai kilkuset bezbronnych cywilów. Oddział z 23. Dywizji Piechoty zabił – według niektórych źródeł – nawet 500 osób, w większości ludzi starszych i dzieci. Przed śmiercią wielu cywilów było torturowanych. To jedna z najczarniejszych kart wojny prowadzonej przez Amerykanów w Wietnamie.

Musiały minąć jednak niemal dwa lata, zanim amerykańska i światowa opinia publiczna dowiedziała się o tragedii w My Lai. Pierwsze zdjęcia dokumentujące masakrę w wiosce ujrzały światło dzienne dopiero w listopadzie 1969 r. Jak mówił Henry Kissinger, zdjęcia te były zbyt szokujące, aby sprawę dało się zatuszować. Mimo to przez długie miesiące ją ukrywano. A mówimy przecież o kraju, który szczycił się tym, że jest liderem wolnego, demokratycznego świata.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi