Chociażby w kwestii reformy kinematografii. W sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, w której pracowałem, przygotowaliśmy ustawę o Polskim Instytucie Sztuki Filmowej. Wtedy było to jedno z lepszych rozwiązań w Europie wspierające rodzimą kinematografię. Przypomnę złośliwie, że tylko PO głosowała przeciwko tej ustawie, a pomimo to aktorzy i twórcy filmowi gromko, publicznie popierali PO w wyborach. Stąd wniosek, że nie ma się co męczyć, bo wyborca i tak zagłosuje irracjonalnie. Wystarczy mieć miłą aparycję i charyzmę. Pracowaliśmy też nad finansowaniem mediów publicznych i nie rozumiem dlaczego ta sprawa od blisko 30 lat nie została załatwiona. Teraz PiS zamiast korzystać z naszego dorobku, nie tylko wyważa otwarte drzwi, ale proponuje też najgorsze rozwiązania.
O ile mnie pamięć nie myli, to waszym dorobkiem w sprawie mediów publicznych była przede wszystkim afera Rywina.
Ja się do niej nie poczuwam. Boleję, że przez aferę Rywina upadł bardzo dobry projekt ustawy o mediach publicznych.
Pamięta pan, jak ta afera wybuchła?
Jakieś pół roku wcześniej, w tygodniku „Nie" spotkałem Przemka Ćwiklińskiego. Opowiedział mi, że przyszedł Lew Rywin do Adama Michnika z propozycją łapówki, że całe miasto o tym huczy, ale jest prośba, by o tym nie pisać, bo „Gazeta Wyborcza" ma to na wyłączność. Dla mnie była to tak nieprawdopodobna historia, że nie bardzo w nią uwierzyłem. Minął miesiąc, dwa, zapomniałem o niej, a potem łubudu – ukazał się pamiętny tekst w „Gazecie Wyborczej".
Dlaczego pana zdaniem afera Rywina była tak niszcząca dla wszystkich w nią uwikłanych?
Po raz pierwszy prywatność stała się tak publiczna. Ktoś znajomy został nagrany podczas prywatnej, poufnej rozmowy, a później zostało to ujawnione. Po drugie „Gazeta Wyborcza" była wtedy miejscem świętym. Wyrocznią. Wszyscy moi koledzy z SLD drżeli, co dzisiaj „Wyborcza" o nich napisze. Wystarczyło, że się na nich skrzywiła, a już byli gotowi prosić o pokutę. I raptem się okazało, że świętość nie jest taka święta. Opinia publiczna z biegiem dni przestała wierzyć, że był to tylko konflikt na linii brzydki Lew Rywin – niepokalana „Gazeta Wyborcza". Po pierwszej fali oburzenia na Rywina zaczęto się zastanawiać, dlaczego on poszedł do Adama Michnika. Spekulować, że chyba coś musiało być na rzeczy. W efekcie cnotę stracił nie tylko Rywin, także „Gazeta Wyborcza", i w dłuższej perspektywie wszystkie media, środowisko dziennikarskie. Bo wtedy były pomysły, żeby rynek medialny uregulować, stworzyć nowe relacje media publiczne–komercyjne, zapobiec koncentracji mediów. Afera Rywina zastopowała je. I teraz nie ma żadnych barier, jeżeli chodzi o koncentrację mediów. Nie mówiąc już o dzisiejszej degradacji materialnej dziennikarzy.
Zapomniał pan o SLD, który stracił władzę m.in. w wyniku Rywina. A jeżeli chodzi o zapisy antykoncentracyjne, to podobno był im przeciwny Aleksander Kwaśniewski. W waszym obozie można też usłyszeć, że afera Rywina rozwinęła się przy błogosławieństwie Kwaśniewskiego, który sądził, że w ten sposób utrąci Leszka Millera.
Różne są interpretacje tamtych zdarzeń.
A pan tego nie wie?
Nie na tyle, żeby odpowiedzialnie o tym mówić. Mnie wtedy interesowała dekoncentracja kapitału w mediach i byłem jedną z osób, która na posiedzeniach komisji kultury mówiła, że trzeba to wprowadzić. Ale po wybuchu afery Rywina wszyscy chodzili spięci, nie wiadomo było, co jest grane i prace nad ustawą zamarły.
Przecież sam pan mówił o wojnie Pałaców.
Wojna Pałaców była faktem, co nie znaczy, że wszystko, co się wydarzyło, było jej efektem. Aleksander Kwaśniewski już za czasów rządów AWS wypracował sobie pozycję rozjemcy i niezależnego ośrodka władzy, co bardzo mu odpowiadało. Ale gdy premierem został Leszek Miller to nie zamierzał oddawać prezydentowi części swojej władzy. To było przyczyną tarć i sytuacji, że raptem pan prezydent i pan premier wymagają, aby powiedzieć, kogo się bardziej kocha – mamusię czy tatusia. A gdy spoiwem formacji politycznej częściej jest wspólnota biograficzna niż ideologiczna, to robi się z tego poważny problem.
Czy pan musiał się opowiedzieć, kogo pan woli?
Na szczęście działałem w sferze kultury, mediów i dyplomacji parlamentarnej, za to nie miałem wpływu na administrację państwową, na spółki Skarbu Państwa. Dlatego główne konflikty mnie omijały. Poza tym i pan prezydent, i pan premier wiedzieli, że wtedy z tygodnikiem „Nie" lepiej było nie zadzierać.
A jak pan sam odbierał aferę Rywina.
Byłem wtedy trochę znieczulony i zblazowany z powodu pracy w tygodniku „Nie". Tam bez przerwy opisywaliśmy megaprzekręty. Afera na 2 mld zł nie była dla mnie już bulwersująca, ekscytująca, a tu chodziło o propozycję łapówki rzędu 17 mln zł.
Czyli afera waszego kolegi partyjnego Andrzeja Pęczaka, który za protekcję domagał się mercedesa z firankami, też pana nie bulwersowała?
Wywoływała zdziwienie i niesmak. Pęczak był bardzo inteligentnym facetem. Nie mogłem pojąć dlaczego tak się upodlił, żądając mercedesa z tymi koszmarnymi firankami. Totalny brak smaku estetycznego u człowieka, który legitymował się dobrym wykształceniem. Mogę to sobie wytłumaczyć wyłącznie jakąś ślepą chciwością. Ale przypomnę, że SLD nie bronił swoich aferzystów. Głosowaliśmy za uchyleniem immunitetu Pęczakowi. Zresztą po tej historii został z niego cień człowieka. Gdyby w to nie wlazł, pewnie by funkcjonował na kierowniczym stanowisku w dużej firmie.
Może taki klimat panował wówczas w SLD, że skoro formacja jest u władzy, to trzeba się szybko dorobić?
Wówczas w ogóle był w Polsce taki klimat, że trzeba się szybko dorabiać. Tylko frajerzy nie korzystają z okazji. Przy rządzącym SLD kręciło się wielu lobbystów i przedsiębiorców. Nasze noworoczne spotkania dla przyjaciół z roku na rok były liczniejsze. W 2001 r., gdyby krzyknąć na sali: „Lista »Wprost« – 100 najbogatszych, wystąp!", to pewnie kilkudziesięciu by wystąpiło. Kiedyś na przyjęciu u prezydenta Kwaśniewskiego podszedłem do Jana Kulczyka i mówię: Panie doktorze, pamiętam jak pan bywał u Lecha Wałęsy i tak go pan kochał, a teraz przychodzi pan do Kwaśniewskiego? Na co Kulczyk odparł: Panie redaktorze, ja będę każdego prezydenta kochał. Ta miłość biznesu powodowała, że wielu parlamentarzystom uderzała sodówka do głowy. Poza tym wielu z nich pewnie spotykało się z korupcyjnymi propozycjami.
Pan też?
Jako poseł nie miałem większych propozycji korupcyjnych. Długo uważałem, że nie mam takich propozycji, bo w Sejmie nic nie znaczę. Nie warto mnie korumpować, bo i tak nic nie załatwię. Ale kiedyś usłyszałem, że do mnie nikt nie podchodzi, bo mogę to opisać u Urbana. I jeszcze Urban mi płaci bardzo wysokie honorarium.
Jerzy Urban był pana tarczą antykorupcyjną?
Tak. On gwarantował moją cnotę. Zostałem uczciwym posłem dzięki Jerzemu Urbanowi (śmiech).
A mniejsze propozycje korupcyjne pan miewał?
Pojawiły się przy okazji ustawy o kinematografii, dlatego że tam były skutki finansowe, pieniądze, które prywatne firmy musiały płacić. Dlatego domyślam, się że moje koleżanki i koledzy, którzy robili ustawy „pieniężne", mogli mieć więcej takich propozycji.
Które przepisy były warte łapówki?
Zrzutka na PISF prywatnych firm zarabiających na polskich filmach. Oni się wówczas przeciwko temu bronili rękami i nogami, ale po dziesięciu latach dobrze widać, że to był też dla nich dobry pomysł, na którym wszyscy zarobili. Bo nadawcy złożyli się na fundusz kinematografii, dzięki niemu powstało wiele produkcji filmowych, ludzie zaczęli masowo chodzić do kin na polskie filmy, a nadawcy mieli co pokazywać. I wpływy im wzrosły. Ale to było widać po kilku latach.
Pozostał pan wierny SLD, choć wielu z tej partii odeszło. Dlaczego?
Różnie odpowiadam na to pytanie – że jestem leniwy, że nie mam natury rozwodnika, albo że zawsze ciągnęło mnie do tworów-potworów, kontrowersyjnych. Ale tak naprawdę zawsze imponowała mi niemiecka SPD czy francuscy socjaliści – partie wiekowe, z zapleczem intelektualnym, zakorzenione. Kiedyś zapytałem Chińczyków, dlaczego ich partia nazywa się komunistyczna, a przecież teraz mogłaby się nazywać, na przykład, „wesołych fiołków". Popatrzyli na mnie i powiedzieli: partia jest jak butelka – można ją demonstracyjnie stłuc, a można wlać w nią nową treść. U nas partie traktowane są jak butelki bezzwrotne. Jestem taka butelką zwrotną, do wielu użytków.
rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Piotr Gadzinowski, publicysta i polityk, wiele lat związany z pismem Jerzego Urbana „Nie", naczelny „Dziennika Trybuna", publikował też m.in. w „Przeglądzie". Dawniej w „Itd". Poseł trzech kadencji, członek SLD, w przeszłości w PZPR. W kolejnych wyborach bez powodzenia próbuje dostać się do Sejmu czy do Parlamentu Europejskiego
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95