Bruno Schulz i Republika Marzeń. Notatki z podróży „W stronę Schulza”

Zapytany o Brunona Schulza Vaclav Havel powiedział mi kiedyś: – Myślę o nim z podziwem jako pisarzu i rysowniku, a przede wszystkim twórcy Republiki Marzeń. Jemu jako artyście udało się ją stworzyć, mnie jako prezydentowi, niestety, nie. A bardzo tego chciałem.

Aktualizacja: 16.07.2017 21:37 Publikacja: 16.07.2017 17:00

Bruno Schulz, Scena wieczorna, rysunek

Bruno Schulz, Scena wieczorna, rysunek

Foto: Fotorzepa, Andrzej Wiktor

Bruno Schulz to najbardziej niezwykły i najbardziej niedoceniany polski artysta XX wieku. Zwłaszcza u nas. Wystarczy jeden przykład: 12 lipca minęła 125. rocznica urodzin, a w listopadzie przypada 75. rocznica jego tragicznej śmierci. Czy to nie wystarczająca okazja, by ogłosić w Polsce Rok Schulza? Okazja jest, decyzji nie ma. Ani Sejmu, ani Senatu.

Rafał Olbiński, W stronę Schulza, plakat, 2004 / Foto: Fotorzepa

Mocno zapadły mi w pamięć słowa Konrada z „Wyzwolenia" Wyspiańskiego: „Musimy coś zrobić, co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak dużo, co nie zależy od nikogo". Zamiast wygłaszać mocne i trafne tezy o jego geniuszu, postanowiłem podzielić się notatkami z niezwykłej podróży, którą z gronem przyjaciół odbywamy już od kilkunastu lat. Jest to międzypokoleniowy dialog artystyczny z udziałem znaczących twórców wielu dziedzin sztuki zatytułowany „W stronę Schulza". Docieramy z nim do największych muzeów i galerii w kraju, otwieraliśmy Rok Polski na Ukrainie oraz Rok Polski w Izraelu. Dotarliśmy do Pragi, by zainicjować artystyczne spotkanie: Schulz–Kafka.

Tadeusz Różewicz w poświęconym Schulzowi wierszu „W świetle lamp filujących" napisał: „życie przeżywa się idąc, spotykając...". Notatki z moich wypraw dają okazję do wielu ciekawych obserwacji ludzi, których udało nam się wciągnąć, sporo mówią o ich naturze, mentalności, człowieczeństwie, odsłaniają cechy, z których nie zawsze byli znani.

Zawsze staramy się, by projektem „W stronę Schulza" żyło całe miasto. Lokalne władze podkreślają, że ta wystawa ma duży walor edukacyjny. Oto pod jednym dachem udało się zgromadzić największe nazwiska sztuki współczesnej, mistrzów malarstwa, grafiki, fotografii i rzeźby, a właściwie już klasyków współczesności. Stąd tak często w trakcie jej trwania w galerii lub muzeum odbywają się lekcje plastyki, koncerty, pokazy filmowe i teatralne, spotkania z pisarzami.

Od Hasa do Almodóvara

Agnieszka Odorowicz, w 2010 roku kierująca Polskim Instytutem Sztuki Filmowej, zadzwoniła do mnie z USA i poprosiła, bym przesłał jej jak najszybciej w wersji elektronicznej „Sklepy cynamonowe" i „Sanatorium pod Klepsydrą" tłumaczone na angielski. Mówiła, że właśnie rozmawiała o Schulzu z Davidem Lynchem, uznając, że wyobraźnia drohobyckiego artysty mogłaby zainspirować twórcę „Zaginionej autostrady" i „Miasteczka Twin Peaks". Tydzień po przesyłce dowiedziałem się, że Lynch przeczytał z uwagą utwory Schulza, ponoć zrobiły na nim wrażenie, ale uznał, że są absolutnie nie do przeniesienia na ekran. Agnieszka Odorowicz wysłała mu więc płytkę z filmem Wojciecha Hasa „Sanatorium pod Klepsydrą".

Zanim Schulz przeniknie do wyobraźni Lyncha, mam nadzieję, że mistrzowie kina animowanego, słynni bracia Quay, po światowym rozgłosie, z jakim spotkała się ich wizja „Ulicy krokodyli", będą mieli czas i pieniądze na dokończenie swojej wersji „Sanatorium pod Klepsydrą". Obaj są ludźmi niezwykle zakręconymi, a podczas rozmowy z nimi przekonałem się także, że na temat Schulza mogą mówić w każdej sytuacji oraz każdej porze dnia i nocy.

Wiele ciepłych słów o wyobraźni Schulza miałem okazję usłyszeć od Volkera Schlöndorffa, co mnie nieco zadziwiło, podobnie jak opowieść mojej redakcyjnej koleżanki, Barbary Hollender, że Schulz bardzo fascynuje Pedro Almodóvara. Co może ich obu łączyć? Z pewnością niewątpliwe uwielbienie dla kobiet, fascynacja nimi, ale też obawa przed nimi. Film Almodóvara inspirowany Schulzem i jego rysunkami mógłby być ciekawy i mocny.

Dialog kultur

Ojcem chrzestnym wyprawy w stronę Schulza jest bez wątpienia prezydent Gdyni Wojciech Szczurek. Gdyby nie dał się porwać moją opowieścią i nie poprosił o konkretny plan, wystawa by nie powstała. Jej rangę artystyczną potwierdziło zaproszenie przez Zofię Gołubiew do Muzeum Narodowego w Krakowie, gdzie połączona z sympozjami, wieczorami artystyczno-filmowymi stała się najchętniej oglądaną ekspozycją. Ale codzienność nie zawsze była różowa.

Po Gdyni i Krakowie bardzo zależało mi na dotarciu do Kielc. Ten artystyczny dialog z Schulzem mógłby być znakomitą „odtrutką" na ciążące na Kielcach piętno miasta pogromu. Zwracał mi na to uwagę urodzony w Kielcach jeden z najbardziej cenionych na świecie polskich plakacistów Rafał Olbiński, od lat zamieszkały w USA. To, co dla nas było oczywiste, nie mieściło się jednak w głowie ówczesnemu dyrektorowi kieleckiego Muzeum Narodowego. Sędziwy pan profesor, rzadko bywający w kierowanej przez siebie placówce, odniósł się do projektu bardzo sceptycznie. Powiedział krótko: „Schulz i Kielce? – nie widzę związku". A potem zaprosił na kolejną wystawę z cyklu „Ziemia świętokrzyska w obrazach z kolekcji... ". Lub coś w tym guście.

Sytuacja niewiele się zmieniła w czasach jego następcy. Na szczęście potem przyszedł z Krakowa młody, zdolny i ambitny dr Robert Kotowski i na mój telefon zareagował natychmiast. Entuzjastycznie też przyjął pomysł, żeby kieleckiej odsłonie artystyczny rys nadał Leszek Mądzik. Współpraca z nowym dyrektorem okazała się wzorcowa. Nie tylko zmobilizował pracowników, by wizja Leszka Mądzika była zrealizowana w najpełniejszej formie, ale też sam nadzorował i koordynował wszelkie prace. Nie zapomnę, jak któregoś wieczoru zadzwonił około godziny 23, mówiąc: „Przepraszam, że tak późno, ale właśnie udało mi się załatwić wózek dziecięcy do pokoju z freskami. Gorzej jest z kasą fiskalną z przedwojennego sklepu, to, co mi zaproponowano, to typowy arytmometr, więc szukamy dalej".

Dyrektor Kotowski jest młodym człowiekiem, ale u podążających z nami „W stronę Schulza" wiek nie gra roli. Zygmunt Nasalski, powszechnie szanowany nie tylko w Lublinie dyrektor tamtejszego zamku, kiedy zainteresował się projektem, był tuż przed emeryturą. Z uwagą wsłuchiwał się w wizję Jerzego Kaliny, którego poprosiłem o aranżację ekspozycji dla Lublina. Przymykał oczy, że z czasem rozrosła się ona z dwóch niewielkich sal do całego niemal parteru. Śmiał się, że da nam poszaleć, bo ta część zamku i tak przeznaczona jest do remontu, na który wreszcie dostał dofinansowanie. Wyszedł daleko z roli państwowego urzędnika. Nie tylko osobiście pomagał przy wyładowywaniu prac, ale także bardzo zaangażował się przy instalowaniu ekspozycji. Potrafił późnym wieczorem układać w jednej z sal kostkę brukową, bo Jerzy Kalina wpadł na taki pomysł, a jemu bardzo się on spodobał. „Pan dyrektor sam układa kostkę?" – zapytałem z niedowierzaniem. „Tak" – odpowiedział z uśmiechem i dodał: „Nikt mi czegoś takiego wcześniej nie proponował".

W Kielcach, w dawnym mieście pogromu, nasza wystawa stała się preludium do stworzenia przez dyrektora Roberta Kotowskiego Muzeum Dialogu Kultur, a dla Leszka Mądzika, jak sam przyznał, to spotkanie z Schulzem było inspiracją do powstania spektaklu „Lustra". Zaproszenie do warszawskiej edycji w Zamku Królewskim Roberta Kuśmirowskiego otworzyło zaś dla sztuki nowe, nieekspozycyjne dotąd wnętrza Arkad Kubickiego.

Ponad podziałami

Twórcy mają często niecodzienne wymagania i dlatego ta wystawa jest zjawiskiem niecodziennym. Bogusław Wojtowicz zachwycony tym, co zobaczył w Muzeum Narodowym w Gdańsku (scenografia Renata Godlewska), postanowił zaprosić nas do Tarnowa. Wiedział, że nie zmieścimy się w kierowanej przez niego galerii BWA, więc dogadał się z władzami miasta i bankiem, by oddać nam olbrzymią salę Galerii Lustrzanej. Nie docenił jednak wyobraźni krakowskiej scenografki Doroty Morawetz, która wybudowała w tych wnętrzach niemal cały Drohobycz, a do pokoju Schulza wchodziło się przez szafę. Wojtowiczowi oczy robiły się coraz bardziej okrągłe, gdy codziennie przyjeżdżała kolejna ciężarówka z eksponatami, a wpadł w totalne przerażenie, gdy otrzymał zamówienie na sześć metrów szyn kolejowych, które zgodnie z pomysłem scenografki miały prowadzić do tykającego w dali metronomu. Publiczność była zachwycona, a jeden z filmowców nakręcił potem w tej scenerii swą etiudę.

O wielkiej otwartości możemy mówić także w przypadku pani prezydent Zabrza – Małgorzaty Mańki-Szulik. Tu właśnie od ubiegłego roku organizujemy sezon z Schulzem pod hasłem „Zabrze Republiką Marzeń". Na otwarcie nieczynny od lat, niemal stuletni hotel Admiral Palast dzięki Agacie Dudzie-Gracz i jej aktorom stał się „Sanatorium pod Klepsydrą", a w dawnej hotelowej restauracji powstała „Cukiernia ciast trujących" – to tytuł obrazu ulubionego przez Schulza malarza Witolda Wojtkiewicza. Sanepid na szczęście nie interweniował. Wszyscy przeżyli.

Patronem szczególnym projektu jest bez wątpienia Jerzy Ficowski, znakomity poeta, największy znawca i popularyzator Schulza. Obdarzył nas zaufaniem i wielokrotnie mogliśmy korzystać z jego cennej wiedzy i uwag, co dawało nam szczególny rodzaj schulzowego wtajemniczenia, którym zechciał się z nami podzielić.

Z Schulzem przemierzyliśmy największe muzea i galerie w Polsce. Udało nam się prezentować go ponad podziałami partyjnymi. Projekt narodził się jeszcze za kadencji ministra kultury Waldemara Dąbrowskiego. Uznanie nasza artystyczna wyprawa zyskała u ministra Kazimierza Michała Ujazdowskiego, a zwłaszcza jego zastępcy Tomasza Merty, tragicznie zmarłego w katastrofie smoleńskiej, oraz u Bogdana Zdrojewskiego. Jak będzie obecnie? Zobaczymy.

Oprócz uznanych artystów wyprawa „W stronę Schulza" korzysta z przychylności także wielu anonimowych ludzi. Trwamy dzięki tym, którzy mają niekonwencjonalne podejście do życia, uważają, że nie ma rzeczy niemożliwych, a czasem tych, w których tli się iskierka szaleństwa. Nie mogę pominąć pani Ireny Michalskiej, która dzielnie towarzyszyła nam na początku, projektując i wydając podziwiany przez wszystkich katalog, a przed powołaniem Fundacji Republika Marzeń cały ciężar organizacyjny projektu nosiła na swych wątłych barkach. Zahipnotyzowana ideą sklepów cynamonowych namówiła mieszkającą w RFN siostrę, by na okładki katalogu sprowadziła nam specjalny lakier, który po potarciu wydzielał cynamonowy zapach.

Student UW Jan Dąbkowski podczas wizyty w Pradze zajrzał do tamtejszego Instytutu Polskiego, gdzie trwały przygotowania do wystawy. Pomógł wieszać prace, a potem towarzyszył nam przez lata i tak zaraził się Schulzem, że namówił narzeczoną (obecnie żonę), by pracę magisterską poświęciła fenomenowi drohobyckiego artysty. Dobrymi duchami wystawy są fotografowie z całej Polski, często zdobywający międzynarodowe nagrody Kuba Kamiński, Bartek Zborowski, Greg Noovak czy Marcin Sudziński. Może uda nam się zorganizować dla nich drohobycki plener.

Żaden zaś z wyjazdów zagranicznych do Pragi, Odessy, Lwowa, czy Tel Awiwu nie byłby tak sprawnie przeprowadzony, gdyby nie organizował go wprawiony w promocji polskiej kultury za granicą Zbigniew Buski, szef Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie. Dzięki swoim kontaktom w świecie kolekcjonerów wzbogacił naszą ekspozycję o cenne dzieła. Mam nadzieję, że stosunki z Rosją okażą się na tyle stabilne, że planowany od lat jej artystyczny podbój wreszcie dojdzie do skutku. Ale pewnie wcześniej będą Stany Zjednoczone. A dyrektor Wojciech Bonisławski po udanej prezentacji Schulza w Muzeum Narodowym w Gdańsku obiecał jej pokaz w muzeum w Sibiu. Znając go wiem, że zrobi to bardzo szybko.

Schulz gra w szachy w Drohobyczu

Nie można zrozumieć Schulza bez wizyty w Drohobyczu, który był dla niego tym, czym Dublin dla Joyce'a, a Praga dla Kafki. Drohobycz to była jego Republika Marzeń. Pierwsza wizyta w tym mieście wywarła na mnie dziwne wrażenie, choć to tu tak naprawdę, a nie na studiach polonistycznych, narodziła się moja fascynacja Schulzem. Podobnie było z Maciejem Starczewskim. Spotkaliśmy się tuż po odkryciu w Drohobyczu słynnych malowideł Schulza, które potem nieoczekiwanie zostały wywiezione przez Yad Vaschem do Izraela. Pisały o tym światowe media i o drohobyckim artyście stało się głośno.

Starczewski robił na ten temat film dokumentalny, ja reportaż dla „Rzeczpospolitej". Przed wyjazdem na Ukrainę Krzysztof Masłoń powiedział mi, że kopalnią wiedzy o Schulzu jest Alfred Schreyer, jeden z ostatnich jego uczniów, nauczyciel muzyki. Powszechnie szanowany i dystyngowany pan Alfred, mówiący biegle piękną literacką polszczyzną, ukraińskim, niemieckim i jidysz, stał się naszym nie tylko przewodnikiem, ale i przyjacielem. Kilkakrotnie koncertami i opowieściami o swym nauczycielu otwierał nasze wystawy. Był człowiekiem niezwykłej kultury i klasy. To on zapoznał nas też z Igorem Meniokiem, młodym Ukraińcem, który miłością do Schulza promieniował na całą Ukrainę, stworzył festiwal jego imienia i potrafił ściągnąć na kolejne edycje znawców Schulza z niemal całego świata. Igor zawsze miał wielkie wsparcie w swej żonie Wierze, która po jego nieoczekiwanej śmierci z wielkim poświęceniem kontynuuje dzieło męża. Ona z kolei zaprowadziła nas do dwóch niesamowitych sióstr Urbanowicz – Apolonii i Salomei, dystyngowanych, choć mocno zubożałych starszych pań, które godzinami potrafiły opowiadać o Schulzu i jego wyobraźni.

Leżący 70 km od Lwowa Drohobycz ma dziś wiele cech miasteczka ukraińskiego. W jedynej synagodze przez lata sowieckie mieścił się dom meblowy, teraz trwa w niej wielki remont. Kamienica, w której był sklep bławatny rodziny Schulzów, wyleciała w powietrze w czasie wojny, drugi dom Schulza zamieszkany jest przez rodzinę milicjantów. Ciągle nie ma pewności, gdzie zamordowany przed 75 laty artysta został pochowany. Jeden z cmentarzy żydowskich posłużył jako teren budowy osiedla mieszkaniowego, drugi, na którym najprawdopodobniej w zbiorowej mogile go pochowano, stoi zarośnięty, opuszczony i zamknięty. Przed kilkoma laty najchętniej nawiedzali to miejsce sataniści. Przez lata skrywane popiersie Schulza udostępniane jest w sali drohobyckiego gimnazjum. Jeśli powstanie Muzeum Schulza z prawdziwego zdarzenia, będzie to z pewnością zasługa Wiery Meniok.

Schulz, przyglądając się swoim wyznawcom, potrafi spłatać im figla. Kiedyś, zaglądając do jednej z klatek schodowych starej kamienicy, zobaczyliśmy dziewczynę w kapelusiku zupełnie jak z jego rysunków. Innym razem – to było największe zaskoczenie – zobaczyliśmy samego Schulza. Na rynku w Drohobyczu siedziała grupa emerytów grających w szachy. Najbardziej z nich skupiony właśnie jego przypominał. Był wyraźnie niezadowolony, gdy chcieliśmy mu przeszkodzić w rozegraniu kolejnej partii, pytając o Schulza, o którym oczywiście nie miał pojęcia.

Jerzy Satanowski, który napisał niezwykłą muzykę do wystawy, po pokazie w Odessie, na który zaprosiliśmy Bohdana Stupkę powiedział, że ponoć infekuję Schulz em. Być może. Na szczęście żaden zainfekowany twórca nie domagał się dotąd odszkodowania. Szkoda tylko, że są i tacy, którzy zastosowali szczepionkę, by ustrzec się tej infekcji. Ci uodpornieni na Schulza to, niestety, przede wszystkim biznesmeni. Ostatnio prezes znanej firmy powiedział krótko: – Żołnierze wyklęci tak. Artyści wyklęci – nie teraz.

Zawsze powtarzam, że artystyczna podróż w stronę Schulza ma sens wtedy, gdy trafi na entuzjastów. na ludzi z otwartą głową. Często trzeba postępować jak kropla drążąca skałę. Dla mnie, krytyka teatralnego, publicysty, Macieja Starczewskiego, producenta i dokumentalisty, oraz grupy przyjaciół, z którymi powołaliśmy Republikę Marzeń, wyprawa w stronę Schulza stała się z pewnością czymś więcej niż przygodą. Rodzajem wyzwania, któremu staramy się sprostać. Siłą projektu są artyści, którzy dali się porwać w tę magiczną podróż. Zawierzyło nam tak wielu fantastycznych ludzi, że w chwilach zwątpienia przypominamy sobie ich nazwiska i one dają nam siłę.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Bruno Schulz to najbardziej niezwykły i najbardziej niedoceniany polski artysta XX wieku. Zwłaszcza u nas. Wystarczy jeden przykład: 12 lipca minęła 125. rocznica urodzin, a w listopadzie przypada 75. rocznica jego tragicznej śmierci. Czy to nie wystarczająca okazja, by ogłosić w Polsce Rok Schulza? Okazja jest, decyzji nie ma. Ani Sejmu, ani Senatu.

Rafał Olbiński, W stronę Schulza, plakat, 2004 / Foto: Fotorzepa

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków