Jana Hartmana flirt z polityką to ciągłe porażki

Mateusz, podobnie jak wcześniej Janusz, wcale nie słuchał moich rad. Sądziłem, że Kijowski jest zupełnie inny niż Palikot, pozbawiony narcyzmu, zrównoważony, rzetelny, ideowy. Ale okazało się, że jest inaczej - mówi Prof. Jan Hartman

Publikacja: 21.07.2017 19:00

Jana Hartmana flirt z polityką to ciągłe porażki

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

Plus Minus:  Dlaczego profesor filozofii, człowiek o uznanej pozycji naukowej postanawia zaangażować się w politykę? I to nie jako doradca, ekspert, tylko aktywny uczestnik politycznej gry?

Polityka zawsze była obecna w moim życiu. Wychowałem się w politycznym domu. Mój ojciec był KOR-owcem, liderem profesorskiej opozycji we Wrocławiu, co mi bardzo imponowało. Poza tym lubię być w centrum wydarzeń, uczestniczyć w czymś ważnym. Jest w tym pewna próżność, ale mam taki dryg. Jestem też przekonany, że rolą filozofa jest realne uczestniczenie w zmienianiu świata, a więc w polityce. Najpierw zapisałem się do Unii Wolności w czasach, gdy przewodniczącym tej partii został Leszek Balcerowicz.

Co pana zaskoczyło, gdy z obserwatora zamienił się pan w czynnego gracza politycznego?

Po pierwsze to, że wiele rzeczy dzieje się w trybie towarzyskim, na spotkaniach przy kawie, w esemesach, plotkach. To wynika z pewnej płochości polityków. Oni niby dużo pracują, ciągle jeżdżą na jakieś spotkania, lecz tak naprawdę są roztrzepani i unikają skupionej pracy. Usiąść, przeczytać dokument, porozmawiać z ekspertami – to nie dla nich. Z tego samego powodu są niesłowni. Mało jest takich substancjalnych, ciężko pracujących osobników jak Jarosław Kaczyński.

Czyli politycy unikają prawdziwej pracy.

Tak, ale od rana do nocy mogą pisać esemesy. Odnosiłem wrażenie, że chcieliby wszystko ogarnąć tymi esemesami, a polityka powinna zrobić się sama (śmiech). To jest zabawne, ale ma też pozytywną stronę – to są niezwykle towarzyscy ludzie. Z drugiej strony zaskoczył mnie stopień amatorszczyzny i niedofinansowania w polityce. Nawet partie mające dotacje z budżetu prowadzą swoje akcje za niewielkie pieniądze. Dolegliwy jest też brak wsparcia eksperckiego. Niby zamawia się sondaże, jakieś usługi marketingu politycznego, ale w porównaniu z biznesem to jest marniutkie. Ta powierzchowność, roztrzepanie, rapsodyczność życia politycznego naprawdę mnie zadziwiła.

Jak pan się wpasował ideowo w Unię Wolności? Doktrynalny liberał Balcerowicz, konserwatysta Rokita w krakowskiej UW i pan – późniejszy członek Twojego Ruchu Janusza Palikota.

Byłem wtedy lekko konserwatywny. Nie powiem, że prawicowy, ale od centrum o centymetr na prawo. Proszę zauważyć, że studiowałem na KUL, działałem w tamtejszym NZS i byłem sekretarzem redakcji pierwszego wolnego studenckiego pisma „Bis", które wychodziło na naszej uczelni. Wśród moich kolegów redakcyjnych były takie znane postacie dzisiejszej prawicy jak Piotr Semka czy Jacek Łęski, a pisywał tam nawet Artur Zawisza.

Rektorzy KUL chyba do dzisiaj nie mogą się pogodzić z faktem, że mają takiego absolwenta, który jest twardym antyklerykałem.

Pewnie tak. Choć ja byłem lubiany na KUL. Ks. prof. Krąpiec, dawny rektor, bardzo mi sprzyjał, a ks. prof. Wielgus, późniejszy rektor, wysyłał mi swoje książki. Nawet Ryszard Bender mnie lubił. Robiłem na KUL i później za „dobrego Żyda" i „dobrego ateistę", takiego, który jest trochę swój i szanuje Kościół. Poza tym byłem takim alibi przed władzą, że na KUL są też ludzie z innej bajki niż narodowo-katolicka. A z moimi mocno prawicowymi kolegami miałem dobre relacje. Pamiętam, jak redagowałem wywiad z kierowcą Jarosława Kaczyńskiego, wówczas szefa Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy. Ów kierowca mówił z wielkim podziwem, że Kaczyński jest człowiekiem, który pokona każdą przeszkodę w drodze do celu i usunie każdego, kto na tej drodze stanie. Mieliśmy różne poglądy, lecz się szanowaliśmy. Zresztą ja wtedy nie byłem lewicowy. Popierałem Mazowieckiego i jego styl. Dopiero później przesunąłem się lekko na lewo i od wielu lat mam poglądy nobliwie socjaldemokratyczne. Z punktu widzenia radykalnej lewicy jestem zacofanym burżujem.

Czy z powodu tej ewolucji poglądów związał się pan później z SLD?

Najpierw, w 2007 roku, próbowałem przytulić się do PO i z listy tej partii startować do Sejmu, ale mnie nie chciano. Zakładałem też z Marcinem Celińskim i Leszkiem Jażdżewskim Forum Liberalne. Socjaldemokratą stałem się po czterdziestce.

To dlaczego w 2010 roku poparł pan Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich?

Bo go cenię. Byłem wówczas trochę pupilkiem mediów i polityków. Taki „młody profesor o uznanym dorobku i odpowiednich poglądach".

Co pan miał z tego poparcia?

Nic. No, może to, że byłem zapraszany na bale w Pałacu Prezydenckim. To były olbrzymie przyjęcia odbywające się trzy razy w roku: na 3 maja, 15 sierpnia i 11 listopada. Można tam było poznać wielu ciekawych ludzi. Bywałem tam nawet wtedy, gdy zacząłem wchodzić w politykę, co nadwyrężyło mój wizerunek nobliwego profesora. Rozstałem się z nim bez żalu. Nie lubię jajogłowych, czyli ludzi, którzy dużo gadają, lecz w nic się nie angażują i w dodatku uważają, że taka postawa jest mądra i szlachetna.

Czy wejście w politykę automatycznie oznacza utratę dobrej opinii?

Tak. Działalność partyjna przeformatowuje człowieka. Ale ja zawsze bardziej ceniłem możliwość wpływania na rzeczywistość niż profesorską godność. Poza tym zależało mi, żeby być blisko polityków, których w większości uważam za ludzi miłych, wykształconych i inteligentnych. Poziom deprawacji w tym środowisku wcale nie odbiega od poziomu deprawacji w innych zawodach, tyle że lepiej widzimy grzeszki polityków, bo są publicznie ujawniane.

Nie idealizuje pan naszych elit politycznych?

Oczywiście politycy mają też wady – uprawiają grę pozorów, są za mało ideowi, zbyt interesowni i koniunkturalni, a poza tym trochę za bardzo się kolegują ponad barykadami. Lubię to środowisko, choć zdaję sobie sprawę, że jestem ważony według liczby głosów, które mogę uzyskać, i pieniędzy, które mogę zaangażować w kampanię. A ponieważ nigdy nie miałem zbyt dużo głosów, zaś pieniędzy nie mam wcale, to wiele znaczyć nie mogę. Jeżeli mnie gdzieś chcą, to tylko dlatego, że jestem chwilowo pożyteczny. Gdy przestaje się być pożytecznym, natychmiast wylatuje się z projektu.

A więc w 2011 roku, gdy startował pan do Sejmu z list SLD, był pan chwilowo pożyteczny?

Tak, a poza tym miałem ochotę wystartować w wyborach do Sejmu. Mówiłem o tym kolegom, co zaowocowało dwiema propozycjami. Grzegorz Napieralski, lider SLD, zaproponował mi trzecie miejsce na liście krakowskiej, a Janusz Palikot – pierwsze miejsce.

Dlaczego nie skorzystał pan z oferty Palikota?

W lipcu 2011 roku jego partia miało ok. 2 proc. poparcia, więc nie bardzo wierzyłem w sukces. Tymczasem okazało się, że Sojusz w Krakowie w ogóle nie zdobył mandatu, a lista Palikota tak. Posłanką została Anna Grodzka, z czego się bardzo cieszyłem.

Dlaczego pan się cieszył? Pan został na lodzie.

Ale wejście Anny Grodzkiej do Sejmu było sensacją na skalę międzynarodową i to był realny zysk środowisk lewicowych. Szkoda, że Januszowi zabrakło chęci, by forsować ją na wicemarszałka Sejmu. Poza tym nie zostałem całkiem na lodzie. Józef Oleksy zaproponował mi bliską współpracę. Zostałem wiceprzewodniczącym komitetu programowego SLD. Spotykaliśmy się w Sejmie, prowadziliśmy debaty na wysokim poziomie, sam Oleksy był świetnym człowiekiem. Nie byłem członkiem SLD, ale współpracowałem z nim bardzo blisko. A jednocześnie cały czas byłem w kontakcie z Palikotem i wymyśliłem sobie, że będę próbował łączyć obie formacje. Paradoksalnie wtedy też otarłem się o stanowisko ministerialne.

Miał pan wejść do rządu PO?

Tak. W Ministerstwie Nauki u Barbary Kudryckiej prowadziłem zespół ds. dobrych praktyk akademickich. Zbudowałem w miarę profesjonalną komórkę, która zajmowała się monitorowaniem nadużyć w nauce i doradzaniem ministrowi w podejmowaniu decyzji w sprawie afer plagiatowych i innych problemów. Minister Kudryckiej chyba podobały się moje rozwiązania, bo pod koniec 2011 roku zaproponowała mi stanowisko wiceministra nauki. Byłem zachwycony, bo jeżeli marzyłem o piastowaniu jakiegokolwiek stanowiska rządowego, to właśnie w Ministerstwie Nauki. Donald Tusk się zgodził, ale sprawę zablokował Jarosław Gowin. Poszedł do Tuska i powiedział, że jeżeli ja wejdę do rządu, to on z niego wyjdzie.

Dlaczego się na pana nie godził?

Z jakichś powodów mnie nie lubi. Gdybym dostał wtedy to stanowisko, to moje życie mogło się potoczyć inaczej. A tak postawiłem na działalność na lewicy. Coraz bardziej zbliżałem się do Palikota, licząc na to, że namówię go na porozumienie z SLD. To się nie udało. Zresztą w ogóle nic się nie udało – ani projekt Europa Plus, ani powołanie nowej partii Twojego Ruchu. Przez Palikota. Razem z Markiem Siwcem i Robertem Kwiatkowskim (świetni faceci, tak na marginesie) uwierzyliśmy, że Janusz będzie się spotykał, realnie współpracował, konsultował, trochę słuchał naszych rad. Bo on jak chce, umie sobie zjednać ludzi. Zaprasza do domu, wciąga w przyjacielski krąg. Tymczasem okazało się, że nas nie słucha, traktuje instrumentalnie. Jednak długo wierzyłem w Palikota i budowałem z nim Twój Ruch. Byłem szefem rady politycznej tej partii. Aż do jesieni 2014 roku, kiedy doszło do kryzysu i upadku formacji.

Kryzys zaczął się od fatalnych dla was wyborów do europarlamentu?

To był pierwszy akord. Liczyliśmy na 7 procent głosów, dostaliśmy 3,6. Aleksander Kwaśniewski, który nas lubił, i to z wzajemnością, nie pociągnął tego, tak jak się spodziewaliśmy. Potem Palikot zaczął podejrzewać różnych kolegów, że chcą osłabić jego pozycję. We wrześniu wypchnął z partii Artura Dębskiego, najbardziej mu wiernego człowieka, z powodu jakiegoś drobiazgu. Dębski miał 12 przyjaciół w klubie i gdy odszedł, pociągnął za sobą innych. Dwa tygodnie później ja zostałem wyrzucony pod pretekstem propagowania kazirodztwa.

Uważał pan to za pretekst? Pamiętam gromy, które posypały się na pana za felieton o kazirodztwie, w którym pisał pan o liberalizacji podejścia do tego tematu w Niemczech.

Ten felieton spadł im z nieba. Nikt go nie czytał, ale w mediach nakręciła się afera i złożono wniosek o wyrzucenie mnie z partii. Tylko Siwiec wstrzymał się od głosu, a Kwiatkowski głosował przeciwko. Reszta zarządu karnie zagłosowała tak, jak życzył sobie Janusz, i o to mam do kolegów żal.

Jeżeli nie chodziło o kazirodztwo, to o co?

O pieniądze. W tamtym czasie dowiedzieliśmy się, że 2 mln zł poszły na budowę jakiegoś wątłego i niefunkcjonalnego systemu informatycznego. W partii się zagotowało, bo pieniędzy brakowało na wszystko.

Przecież mieliście bardzo przyzwoitą dotację z budżetu.

Tak, ale nie było wiadomo, na co te pieniądze szły. W partii Palikota o wszystkim się mówiło, tylko nie o pieniądzach. Janusz bardzo pilnował, żeby nikt się w to nie wtrącał. Mnóstwo wydawał na cele reprezentacyjne, na obsługę siebie samego, podróże, gości. Kochał światowy blichtr, ale członkowie partii z trudem to znosili. Koła chciały coś robić i prosiły o 1000 zł miesięcznie na działalność. A kół mieliśmy 41. Zwykle nie dostawały tych pieniędzy. Janusz lekceważył struktury, oczekiwał jedynie posłuszeństwa. Dlatego gdy wyszła na jaw sprawa tego systemu informatycznego, powołaliśmy komisję, która to miała zbadać. Zależało mi, żeby ta komisja była realna. Prawdopodobnie za bardzo dopytywałem się o pieniądze, a Janusz uznał to za zamach na swoją pozycję.

Gdy Palikot rozpoczął wojnę z wicemarszałek Sejmu Wandą Nowicką, pod pretekstem, że przyjęła premię, nie pomyślał pan, że skoro w ten sposób postąpił z nią, to może tak postąpić z każdym z was?

Miałem taką refleksję. W tamtej sprawie byłem raczej po stronie Wandy. Nie uważam, że jest coś złego w przyjmowaniu premii. Tym bardziej, że posłowie i marszałkowie zarabiają kiepsko na tle parlamentarzystów w innych krajach. To był objaw histerii ze strony Palikota, który chciał wszystkich rozstawiać po kątach.

Był pan po stronie Nowickiej i co?

To jest tak, że gdy twojego kolegę wyrzucają, bo ma konflikt z przewodniczącym, to albo się wypisujesz, albo zostajesz. Ja zostałem, bo wtedy jeszcze wierzyłem w Janusza.

Janusz Palikot wygłosił wiele bulwersujących wypowiedzi pod adresem Jarosława Kaczyńskiego. Jedna z nich brzmiała: „zastrzelimy Jarosława Kaczyńskiego, wypatroszymy go, jego skórę wystawimy na sprzedaż w Europie". Pan bronił Palikota. Czy robił pan to z powodu przynależności partyjnej czy z przekonania?

To jest niesłychanie wybujała retoryka, ale nie można mieć wątpliwości, że nie chodzi tu o przemoc fizyczną, tyko o działanie polityczne. Dlatego broniłem Palikota. Poza tym Janusz był prorokiem, gdy chodzi o Jarosława Kaczyńskiego. Wszystko, co się teraz w Polsce dzieje, przewidział i przestrzegał przed tym całą klasę polityczną. Chodził do Tuska i tłumaczył mu, że musi się PiS-em naprawdę zająć i rozliczyć jego rządy.

Co uzyskał?

Nic. Tuskowi nie chciało się robić awantur. Jest wśród polityków taki odruch, że nie będziemy sobie krzywdy robili, bo nie wiadomo, co będzie jutro. Dlatego rozliczenie pierwszego PiS się nie odbyło i ta partia mogła się spokojnie odbudować. A więc Janusz, niezależnie od tego, jak go oceniam, ma swoje zasługi. Wprowadził na agendę kwestię świeckości państwa. Generalnie jednak cały nasz projekt był porażką. W ogóle cokolwiek robiłem w polityce, to się rozsypywało.

Co się jeszcze rozsypało?

Chociażby inicjatywa zjednoczenia lewicy, ale nie na zasadach partyjnych, pod dyktando Leszka Millera czy Janusza Palikota, tylko na zasadach partnerskich. To była jedyna naprawdę poważna sprawa, w której podmiotowo uczestniczyłem.

Mówi pan o inicjatywie Wolność i Równość, czwórki profesorów? Nie wyszła najlepiej.

Oczywiście, że nie, bo gdy ogłosiliśmy inicjatywę jednoczenia lewicy ponad podziałami, w interesie Polski, to Miller w porozumieniu z Janem Guzem z OPZZ natychmiast zaproponował projekt Zjednoczona Lewica, po czym zawarł deal z Palikotem o podziale miejsc na listach. I tak nasz pomysł zjednoczenia lewicy diabli wzięli. A jestem pewien, że gdyby się udał, to lista lewicy zdobyłaby ponad 8 proc. głosów i PiS nie miałoby dzisiaj samodzielnej władzy. Niestety, lewica kolejny raz dała się skusić myśleniu partyjnemu i przegrała.

Był pan też doradcą Mateusza Kijowskiego. Na tym polu również nie odniósł pan sukcesu.

To prawda. Mateusz, podobnie jak wcześniej Janusz, wcale nie słuchał moich rad. Sądziłem, że Kijowski jest zupełnie inny niż Palikot, pozbawiony narcyzmu, zrównoważony, rzetelny, ideowy. Ale okazało się, że jest inaczej. Że jest tak samo skupiony na sobie, bezkrytyczny wobec siebie, na dodatek z finansami poczyna sobie równie nonszalancko, choć w innym sensie niż Janusz.

To znaczy?

Mateusz był od początku zakładnikiem swoich problemów finansowych. Sprawa przetrwania i pozbycia się długów była dla niego na pierwszym miejscu. Myśmy nie wiedzieli, jaka trudna jest jego sytuacja, co doprowadziło do katastrofy. Na szczęście udało się odsunąć go od władzy i teraz nowe kierownictwo KOD musi pokazać, co potrafi. Może się to jeszcze odbuduje.

Co pan doradzał Kijowskiemu?

Profesjonalizację. Mówiłem, żeby zorganizował biuro, księgowość, logistykę, żeby cały czas był w kontakcie z zawodowymi partiami i powołał forum współpracy międzypartyjnej. Nie chwaląc się, byłem współautorem Komitetu Wolność Równość Demokracja. Nalegałem też na transparentność finansową – żeby jego działalność była prowadzona w sposób jawny i przejrzysty. Jednak Mateusz wolał funkcjonować nieformalnie. Upierał się, że będzie jeździł na swoim motocyklu, biura w ogóle nie było, czego nie mogłem pojąć. A potem nie zarejestrowano w porę stowarzyszenia, papiery gdzieś utknęły na trzy miesiące. Wtedy zaczęły nam się oczy otwierać. Uznaliśmy, że ta sytuacja może być groźna. Ostatnim moim działaniem politycznym było doprowadzenie do nocnego posiedzenia KOD w styczniu tego roku.

Tego na którym apelowaliście do Kijowskiego, żeby ustąpił ze stanowiska?

Tak, a Łozińskiego namawialiśmy, żeby przejął pałeczkę po Kijowskim. Całe to posiedzenie było straszne – dziesięć godzin awantury o rachunki, pieniądze itd. To było niesamowite, że Kijowski mimo tej potężnej presji nie zgodził się ustąpić. Udało nam się jedynie wprowadzić Łozińskiego do zarządu, ale to był niewielki sukces. Cała historia mojego politykowania jest dość smętna. Niczego poważnego nie udało mi się zrobić i pewnie już mi się nie uda. Nie jestem specjalnie pożądanym nabytkiem dla liderów partyjnych. Mówię, co myślę, a politycy tego nie lubią. Ostatnio znowu się pokłóciłem z niektórymi kolegami, bo nie do końca podoba mi się to, w jaki sposób Paweł Kasprzak organizuje kontrmiesięcznice Obywateli.pl. On też ma skłonności wodzowskie. A gdy człowiek ma krytyczne zdanie o swojej organizacji, to jest natychmiast marginalizowany. Staje się chodzącym rozczarowaniem.

To co będzie z panem dalej?

Za chwilę wyjdzie moja książka „Polityka. Władza i nadzieja" o filozofii polityki. Liznąłem trochę realnej polityki, więc mam nadzieję, że dzięki temu ta książka jest lepsza.

Jaka jest jej myśl przewodnia?

Przedstawiam tam stanowisko, że dotychczasowe narzędzia demokracji, czyli wybory i system parlamentarny, tępią się, bo ludzi demokracja coraz mniej interesuje. Paradoksalnie im bardziej demokracja staje się reprezentatywna, tym mniej jest dla ludzi atrakcyjna. Partie i parlamenty przestają ludzi obchodzić. Życie toczy się gdzie indziej. Przez to demokracja jest zagrożona. Z jednej strony państwa biorą sobie na głowę coraz to nowe zobowiązania wobec obywateli, a z drugiej strony ich siła jest coraz mniejsza w porównaniu z kapitałem, korporacjami, nauką czy organizacjami międzynarodowymi. Ze wszystkimi swoimi instytucjami stają się coraz bardziej anachroniczne. Może nas to doprowadzić do katastrofy. Stoimy przed gigantycznym przełomem ustrojowym i nie wiemy, co jest po drugiej stronie. Tu i teraz ekscytujemy się życiem partyjnym, parlamentarnym, bronimy demokracji konstytucyjnej, uważamy za istotne, żeby szef partii nie obsadzał Sądu Najwyższego, żeby został zachowany trójpodział władzy. Tyle że w dłuższej perspektywie to jest mało ważne. Ta nasza wojna jest powierzchowna w stosunku do procesów tektonicznych, które już się zaczęły. ©?

—rozmawiała Eliza Olczyk, (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Prof. Jan Hartman jest filozofem, był członkiem Unii Wolności i Twojego Ruchu, współpracownikiem SLD

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus:  Dlaczego profesor filozofii, człowiek o uznanej pozycji naukowej postanawia zaangażować się w politykę? I to nie jako doradca, ekspert, tylko aktywny uczestnik politycznej gry?

Polityka zawsze była obecna w moim życiu. Wychowałem się w politycznym domu. Mój ojciec był KOR-owcem, liderem profesorskiej opozycji we Wrocławiu, co mi bardzo imponowało. Poza tym lubię być w centrum wydarzeń, uczestniczyć w czymś ważnym. Jest w tym pewna próżność, ale mam taki dryg. Jestem też przekonany, że rolą filozofa jest realne uczestniczenie w zmienianiu świata, a więc w polityce. Najpierw zapisałem się do Unii Wolności w czasach, gdy przewodniczącym tej partii został Leszek Balcerowicz.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi