Jeżeli za jedną z cech endeckości uznamy pragmatyzm, to niewątpliwie była to wartość, do której PO się odwoływała. Tylko że partia ta w czasie swych rządów uległa straszliwej degeneracji, właściwie błyskawicznej. Już po kilku latach nie miała nic wspólnego z tą PO, w której byli świętej pamięci Maciej Płażyński i Zyta Gilowska oraz Jan Maria Rokita, lecz stała się partią-katapultą, której jedynym celem istnienia było załatwianie prywatnych interesów, z załatwieniem posady przewodniczącego Komisji Europejskiej dla Donalda Tuska na czele. Bo o to się ubiegał, nie o Radę Europejską.
Pisałem to już lata temu, bo po Smoleńsku nie miałem wątpliwości, że postępowanie Tuska wynika z przyswojenia lekcji, którą Władimir Putin udzielił Aleksandrowi Kwaśniewskiemu: kto się Rosji narazi, ten nie zrobi kariery w strukturach międzynarodowych. Dlatego cała polityka Tuska, nie tylko w kwestii Smoleńska, była podporządkowana temu, by załatwić sobie tę robotę, i poświęcił temu celowi nie tylko polskie interesy, ale nawet własną partię; dzisiejsza degeneracja PO jest przecież skutkiem odejścia od – niech będzie, że endeckiej – „ciepłej wody w kranie" na rzecz lewackiego ideolo, niezbędnego, by się wkupić do eurokracji. Ten człowiek kompletne nie liczył się z jakąkolwiek wspólnotą, z niczym poza własną karierą. A ponieważ dobrał sobie na współpracowników takich ludzi jak on sam, to ich horyzontem myślowym było to, co słyszeliśmy przy ośmiorniczkach.
Platforma natomiast nigdy nie była endecją we właściwym sensie, nie potrafiła zdefiniować interesu narodowego i być pragmatyczna w walce właśnie o ten interes, a nie sprawy partykularne.
A nie jest tak, że PiS Polaków klepie po plecach i mówi nam, jacy to jesteśmy wspaniali i dzielni, PO zaś miała ambicje modernizacyjne, chciała nas zmieniać, ulepszać, bo rozumiała, na czym powinien polegać nowoczesny naród?
Nie wypieram się tego, że w 2005 r. głosowałem na Platformę. Uważałem wtedy, że w postsolidarnościowej koalicji, której wówczas wszyscy się spodziewaliśmy, trzeba wzmacniać ten element, który bardziej myśli o gospodarce i pragmatycznych sprawach, a nie ten, który odwołuje się do symboliki i ducha. Ale nie chodzi o to, jakie pomysły miała Platforma, tylko o to, jak szybko z nich zrezygnowała. Faktem jest, że nie za bardzo miała zaplecze, które te pomysły miałoby realizować. Przez lata w PO bardziej widziano taką partię, jaką udawała, a nie jaką była naprawdę. Gdyby rzeczywiście działała w tym kierunku, o którym pan mówi, to zupełnie inaczej potoczyłaby się jej historia i w ogóle historia Polski.
A na ile ważne powinno być dla endecji właśnie budowanie narodowego ducha?
Endecja jest skupiona na tym, by stworzyć państwo, które będzie silnym podmiotem w polityce międzynarodowej, które będzie służyło swoim obywatelom i któremu obywatele będą chcieli służyć, ponieważ będą widzieli w nim coś, czego potrzebują. Sprawy ducha, generalnie ważne, tutaj są drugorzędne. Roman Dmowski doceniał polską identyfikację, wyraźnie pisał o tym, że istotą polskości, a nie tylko dodatkiem do niej, jest katolicyzm, ale nie chodziło mu o dewocję, bo nie mylił działalności politycznej z duszpasterską – nią endecja nigdy się nie zajmowała i nie chciała zajmować. Chodziło mu wyłącznie o katolicyzm w sensie kulturowym, o to, co on uformował w nas jako Polakach.
Polityka nie powinna się zajmować duchem narodowym. Od tego zawsze byli różni intelektualiści, kaznodzieje, pisarze, poeci. Nie wiem, kto w tej chwili, bo książek to już chyba nikt nie czyta, więc może jacyś youtuberzy, hip-hopowcy czy inni ludzie, którzy zawiadują popkulturą. Natomiast politycy są od załatwiania konkretnych spraw. A gdy polityka ucieka w symbole, to mamy takie sytuacje jak teraz, gdy zanim zbudujemy most, od razu robimy awanturę, czy ma on być imienia Lecha Kaczyńskiego czy Władysława Bartoszewskiego. A z punktu widzenia endeka most ten może nie mieć żadnego imienia, ważne, by stanął.
Poza tym nie ma jednego, konkretnego polskiego ducha. Ten duch jest mocno poszarpany. Dlatego każda polityka, którą można by nazwać polską, powinna starać się Polaków do siebie zbliżać i pomagać im znajdować wspólną płaszczyznę. W moim przekonaniu ta płaszczyzna istnieje tylko pod podziałami, a nie nad nimi, bo podziały dotyczą imponderabiliów. Ponad nimi nie ma mowy o żadnym porozumieniu, może ono zaistnieć jedynie w sprawach praktycznych. Kiedy zaczniemy od wartości, to szybciej sobie damy po razie, niż cokolwiek zbudujemy, choćby i zwykły most.
I jak Endecja zamierza zbliżać do siebie Polaków?
Jesteśmy jedyną siłą polityczną, która stara się perswadować, że tę tożsamościową wojnę, na której jechali Tusk i Kaczyński – uważam, że w pełni świadomie i cynicznie – trzeba po prostu wygasić, bo to polityka wiodąca jedynie do rozbicia Polski. Nie można opierać polityki na tożsamościach, czy to konserwatywnej, czy modernistycznej. W tej wojnie żadna ze stron nie może osiągnąć trwałego zwycięstwa, bo ani nie wymrą jak dinozaury pisowcy, jak to się zdawało Platformie, ani też nie znikną lemingi, jak zdają się sądzić dziś politycy PiS, bo teraz to im w głowach zawróciły wysokie słupki poparcia. Nie można prowadzić polskiej polityki, absolutnie lekceważąc tych Polaków, którzy na nas nie głosują.
Nasi narodowcy z wielkim entuzjazmem reagują na kolejne sukcesy tzw. nowej prawicy, czy to przed tygodniem w Austrii, czy wcześniej w Niemczech, we Francji. Gorąco powitali także zwycięstwo w amerykańskich wyborach prezydenckich Donalda Trumpa. Czy rzeczywiście z tego narodowego zrywu na Zachodzie może się zrodzić polityczny klimat sprzyjający polskim interesom?
I tak, i nie. To o tyle nam mogłoby sprzyjać, że pojawiają się partnerzy do gry, jeśli tylko umielibyśmy taką grę prowadzić. Po prostu polityka w Europie po szalonym eksperymencie z budową nadpaństwa europejskiego wraca do normalności. Oczywiście są wciąż politycy, którzy ten eksperyment kontynuują jakby siłą rozpędu, bo z dnia na dzień żaden trend kompletnie nie ginie, ale chyba można już powiedzieć, że siły federalizacyjne są w odwrocie, może nawet to już ich schyłek.
Tylko że „normalność" oznacza w Europie powrót do XIX-wiecznego ładu wiedeńskiego. A to samo w sobie jest dla nas o tyle niebezpieczne, że – jak pamiętamy – ten ład się świetnie obywał bez Polski; opierał się na porozumieniu najsilniejszych graczy. Żeby sobie w takim układzie poradzić, musimy prowadzić realistyczną politykę. A nasza polityka zagraniczna w tej chwili to coś przerażającego. Tak jak w latach 30. za sanacji prowadzona jest wyłącznie pod publiczkę – na wewnętrzny użytek. To działania, które po prostu mają się spodobać wyborcom i zwiększyć poparcie dla PiS. Jedynym rozsądnym pomysłem jest budowa Trójmorza, które, szczerze mówiąc, jest koncepcją amerykańską, ale dobrze, że znalazła ona w ośrodku prezydenckim zainteresowanych nią urzędników. I to jedyny wyjątek.
Wierzy pan, że Unia Europejska powróci do roli organizacji międzynarodowej, szerokiej platformy współpracy między państwami narodowymi i narodami europejskimi?
To optymistyczny wariant, bo to jedyny realny sposób, w jaki Europa może funkcjonować. Unia za daleko już zaszła, żeby mogła teraz bezboleśnie się rozpruć – jeżeli rzeczywiście zacznie się teraz walić, to ten gruz będzie się sypał na głowy wszystkim, a najmocniej odczują to kraje słabe. Ale reforma UE powinna się oprzeć na poszanowaniu tego, co realnie istnieje. A realnie wciąż istnieją państwa narodowe, realnie wciąż uprawiają one politykę opartą na własnych interesach i tylko grając na zrównoważenie tych interesów, można cokolwiek sensownego osiągnąć i pójść do przodu.
Natomiast od niedawna rysuje się zupełnie inny scenariusz: wykorzystania Unii Europejskiej jako narzędzia kolonialnej dominacji państw bogatszych nad biedniejszymi. Tego właśnie chce prezydent Francji Emmanuel Macron, gdy próbuje przeforsować swoje ograniczenia dla tzw. pracowników delegowanych z krajów nowej Unii. Macron jest w tej chwili największym zagrożeniem dla UE. Nie jest nim żaden tam populizm, tylko budowa protekcjonistycznego muru wokół najbogatszych państw, który w zamyśle francuskiego prezydenta sprawi, że biedota nie będzie nam, prawdziwym Europejczykom, wpychała tańszej siły roboczej, tańszych towarów i psuła w ten sposób naszego wspaniałego dobrobytu. Ale zakłada przy tym, że ten mur będzie nieprzenikalny tylko w jedną stronę. Bo Zachód dalej będzie chciał korzystać z otwarcia naszych rynków i tego, że są one słabsze technologicznie i nie mogą na równych prawach konkurować z Francją czy Niemcami.
Jest to absolutne zaprzeczenie podstaw Unii Europejskiej i odwrócenie o 180 stopni wszystkich obietnic, które składaliśmy sobie nawzajem w momencie rozszerzania UE. To prosta droga do tego, by wzbudzić konflikt między bardziej i mniej rozwiniętymi krajami, mogący w dalszej perspektywie przerodzić się nawet w konfrontację zbrojną.
—rozmawiał Michał Płociński
Rafał A. Ziemkiewicz jest pisarzem SF, wydaje książki polityczne, zbiory felietonów, jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy"