Prof. Andrzej Nowak. Nie taki zły ten folwark pańszczyźniany

Często nasza wiedza o rzeczywistości społecznej wieku XVI sprowadza się do tego powtarzanego jeszcze w szkołach cytatu z Rejowej „Krótkiej rozprawy między trzema osobami, Panem, Wójtem a Plebanem", kiedy to Wójt w imieniu chłopów, „prostaków-nieboraków", skarży się: „Ksiądz pana wini, pan księdza,/ A nam prostym zewsząd nędza". Narzekanie to być może nasza specjalność, polska czy ludzka. Ale nędza w krajach Korony była na pewno mniejsza niż w większości krajów europejskich XVI wieku.

Publikacja: 29.11.2019 18:00

„Orka”. Drzeworyt z XVI w. pochodący z dzieła Piotra Krescentyna „O pomnożeniu i rozkrzewieniu wszel

„Orka”. Drzeworyt z XVI w. pochodący z dzieła Piotra Krescentyna „O pomnożeniu i rozkrzewieniu wszelakich pożytków ziemskich albo rolnych”

Foto: POLONA

Folwarki objęły do schyłku wieku XVI ponad 20 procent ziemi uprawnej w Koronie. Ta proporcja już nie wzrośnie znacząco w następnych wiekach. Udział pańszczyzny w pracach polowych folwarku wynosił w połowie owego stulecia przeciętnie nieco ponad 60 procent. Resztę pracy trzeba było wykonać siłami najemnej czeladzi. Przeciętny folwark szlachecki obejmował ok. 3,6 łanu, czyli 60 hektarów. W systemie trójpolówki oznaczało to, że dwie trzecie tego obszaru znajdowało się w danym roku pod uprawą. Ciężki pług drewniany (z żelaznym krojem i lemieszem, odcinającym skibę od gleby), ciągnięty przez cztery woły, dokonywał głębokiej, kilkakrotnej orki. Nawożenie – oczywiście naturalnym nawozem, a następnie bronowanie, pozwalało przykryć wysiane ziarno i wschodzić plonom: przeciętnie 5–6 ziaren z 1 wysianego. Żniwa, dokonywane na ogół starannie sierpem (kosy używano do koszenia trawy), w średniej wielkości folwarku przynosiły, jak oszacował to profesor Wyczański, zbiór około 28 ton zboża. Zdecydowaną większość stanowiło żyto i owies, mniejszość – pszenica i jęczmień. Z tego zbioru prawie połowę trzeba było odłożyć na przyszłoroczny zasiew oraz konsumpcję folwarku i dworu. Po wymłóceniu zboża zostawało więc niemal 15 ton ziarna na sprzedaż, co przynosiło na początku drugiej połowy XVI wieku około 150 złotych. To był główny dochód folwarku. Zboże można było sprzedać na lokalnym rynku – targu, jeśli spław do Wisły był odległy albo w ogóle niedostępny.




[...] Folwark to był opłacalny biznes. Ale dla kogo opłacalny? Zacznijmy odpowiedź na to ważne pytanie od jego najbardziej dramatycznego wymiaru: czy to się opłacało Polsce, jej historycznej przyszłości? Czy też może był tu właśnie początek albo przynajmniej jeden z kamieni milowych na drodze do dziejowej klęski Rzeczpospolitej, czy wręcz nawet do „nieudanej" polskości? To nie jest pytanie wymyślone tutaj, ale powtarzane od wieków, a przedstawione zostało w naukowej formie w ostatnich kilkudziesięciu latach w postaci modeli gospodarczego uzależnienia Polski od Zachodu, utrwalenia czy wręcz wyboru polskiej peryferyjności, narastającego zacofania. Tam, to jest na „Zachodzie" (to pojęcie jeszcze w XVI wieku, przypomnijmy, nie istnieje – pojawi się dopiero w Wieku Oświecenia, nadającego kanoniczny kształt polskim kompleksom), rozpędza się od końca XV wieku „nowoczesność", a tu, na „Wschodzie", zaczyna się, albo tylko utwierdza, odwieczne zacofanie. Samozawinione – przez egoizm klasowy szlachty, albo też wynikające z kolonialnej polityki „Zachodu", za którą może mniejszą Polska (i jej polityczno-społeczne elity) ponosi odpowiedzialność, ale za to tym bardziej beznadziejnie pozostaje ofiarą, i niczym więcej. Taka jest istotna wymowa dwóch modeli, jakie zdobyły sobie szczególne uznanie w latach 60. i 70. XX wieku i wciąż mają swoich zwolenników.

Wschód i Zachód na wsi

Ich fundamentem jest marksizm i stworzone w 1882 roku przez klasyka tej ideologii Fryderyka Engelsa pojęcie wtórnego czy też drugiego poddaństwa. Na wschód od Łaby – wtórne poddaństwo i „refeudalizacja", na zachód od Łaby – kapitalizm, czyli nowoczesność. W Polsce po 1945 roku tę koncepcję rozwinęli dwaj wybitni historycy gospodarki: Marian Małowist i Witold Kula. Ten pierwszy, zajmując się przede wszystkim nierównością w kontaktach handlowych między Wschodem a Zachodem, wskazywał zasadnicze znaczenie dalekosiężnego handlu zagranicznego dla utrwalenia podziału Europy i świata na gospodarcze centrum i podporządkowane mu peryferie. Handel ze strefy bałtyckiej, organizowany w XV wieku przez niemiecką Hanzę, a kontynuowany w wieku XVI w oparciu o znaczenie Gdańska i jego polskiego zaplecza zbożowego w wymianie z Amsterdamem, pomógł okrzepnąć północno-zachodnioeuropejskim centrom rodzącego się kapitalizmu. Małowist uważał nawet (chyba jednak z pewną przesadą), że „bez dostaw [nie tylko zboża, ale i drewna] z Europy Wschodniej rozbudowa floty portugalskiej (podobnie jak i hiszpańskiej) natrafiłaby na trudności zapewne nie do przezwyciężenia. [...] Również dostawy zboża z terytoriów polskich w pewnym i, jak się wydaje, z biegiem czasu coraz większym stopniu ułatwiały trudną sytuację aprowizacyjną krajów Półwyspu Pirenejskiego. Niewątpliwie jednak ekspansja zamorska tych krajów oddziaływała z kolei na aktywizację polsko-litewskiej gospodarki leśnej i rolnej". Tę koncepcję podjął i uogólnił jeszcze amerykański socjolog historii, twórca modelu Systemu-Świata (w tym wypadku: europejskiej gospodarki światowej), Immanuel Wallerstein. Budowanie zamorskich imperiów kolonialnych przez Portugalię, Hiszpanię, a potem Holandię, Anglię i Francję, połączone z przejściem od handlu towarami luksusowymi do handlu towarami masowymi, powoduje w wieku XVI trwałe uzależnienie jednych terytoriów od drugich. Kolonie (zachodnio)europejskie powstają w Ameryce, Afryce i Azji, ale także w pewnym sensie – zauważa Wallerstein – w Europie Wschodniej. Państwo polsko-litewskie akceptuje rolę peryferii, surowcowego, rolniczego zaplecza, a faktycznie wyzyskiwanej kolonii (zachodnio)europejskiego systemu gospodarki światowej. Akceptują tę rolę elity polityczne tego państwa, czyli szlachta – bo jej się to opłaca, i spychają ciężar ekonomiczny i społeczny peryferyzacji kraju na barki ludności poddańczej. Szlachta robi to, bo może – bo tak silna jest jej pozycja w tym państwie. Witold Kula w swoich rozważaniach modelowych zaostrzył jeszcze wymowę tej koncepcji, ukazując szlachtę jako „rentiera niezainteresowanego w samym procesie produkcyjnym, w szczególności w jego ulepszaniu, gdyż mógł on bez tego odcinać kupony z międzynarodowej koniunktury" na polskie zboże. Chłop pada ofiarą tego systemu, razem z długofalową przyszłością Polski.

Bardziej radykalne rozważania brytyjskiego marksisty Perry'ego Andersona, wpływowego profesora Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, ukazują dualizm w rozwoju Europy jako normę. Wschód zawsze był gorszy, od samego początku – bo nie ma tego germańsko-rzymskiego dziedzictwa, z którego wyrósł „dojrzały" zachodnioeuropejski feudalizm, silne miasta, monarszy absolutyzm (a nie szlachecka anarchia, jak zgodnie z najbardziej prymitywnym stereotypem nasz republikański ustrój nazywa marksista z Kalifornii), dalej kapitalizm i wreszcie liberalizm oraz rządy prawa. Z tej perspektywy można w XVI wieku mówić tylko o umocnieniu odwiecznej „normy", a polska szlachta nawet nie jest tu szczególnie winna: po prostu ta wschodnia część Europy, z państwem polsko-litewskim i Węgrami w centrum, jest gorsza i zawsze będzie gorsza. [...]




Tylko zapóźnienie

Naturalnie modele Małowista i Kuli nie mają tego rasistowskiego wydźwięku i z pewnością mogą być wciąż traktowane jako inspiracja do rozumienia naszej historii w szerszym, globalnym kontekście. To jednak, co jest tym modelom wspólne, to fakt, że ich autorzy nie zajmowali się szczegółowo ani źródłowo historią folwarku polskiego w XVI wieku i programowo abstrahowali od kontekstu politycznego, a już zwłaszcza geopolitycznego polskiej historii, jak również nie interesowała ich tworząca się w tej historii kultura. Interesowało ich tylko zapóźnienie, „peryferyzacja", odchodzenie od normy, którą wyznacza zwycięski Zachód. Interesowała ich polska gorszość, niepowodzenie. [...]

Bez tego dziejowego fatalizmu i wpisanej weń tezy, za to bez porównania szerzej, głębiej, źródłowo i bardziej wielostronnie zbadali historię narodzin i funkcjonowania folwarku szlacheckiego w Rzeczpospolitej [...] Jerzy Topolski i Andrzej Wyczański. Ten pierwszy, korzystając pierwotnie także z inspiracji marksistowskiej, rozwinął wcześniejszą koncepcję poznańskiego historyka Jana Rutkowskiego. Silna pozycja szlachty w państwie, umożliwiająca zaostrzenie poddaństwa chłopów, a także koniunktura na eksport zboża – to dwa podstawowe czynniki wymienione w tej koncepcji. Topolski zauważył jednak, że polska szlachta nie była jakimś monstrum na mapie ówczesnej Europy. Przełom wieku XV i XVI to czas nowej, wielkiej aktywności ekonomicznej szlachty na całym niemal kontynencie, szukającej sposobów podniesienia swoich dochodów. W Anglii już wcześniej nastąpiła koncentracja ziemi w rękach szlachty (kosztem chłopów) i stworzenie warunków do hodowli owiec, otwierającej proces produkcji wełny na przemysłową skalę. W Hiszpanii i Portugalii reakcją na pogorszenie położenia ekonomicznego szlachty była ekspansja kolonialna i, podobnie jak w Anglii, hodowla owiec. We Francji, północnej Italii i w zachodnich regionach Rzeszy stan szlachecki odbudowuje swoją rolniczą aktywność w oparciu o system zwany mezzadria lub métayage – czyli połownictwo: dzielenie płodów rolnych między właściciela i chłopskiego użytkownika gruntu. I tam wyrastają folwarki, ale pracujący w nich chłopi byli na ogół osobiście wolni.

Poddaństwo w zachodniej części Europy nadal wyrażało się w formie (niższego) sądownictwa pana gruntowego nad chłopem i prawa własności pana do ziemi, za której użytkowanie chłop musi płacić. W Polsce, a szerzej w Europie środkowej i wschodniej, dochodziło do tego poddaństwo osobiste, to jest ograniczenie prawa chłopa do opuszczenia wsi czy dóbr danego właściciela. Uwarunkowanie tej różnicy w prosty sposób tłumaczy Andrzej Wyczański w tekście „Społeczeństwo Polski wczesnej doby nowożytnej", podsumowującym w roku 2005 jego półwiekowe badania: „Na wschodzie istniał deficyt rąk roboczych i ograniczano prawo odejścia chłopa, niekiedy nawet go porywano, podczas gdy na zachodzie bardziej ceniono ziemię, chętnie rugując z niej od dawna osiadłego chłopa, by eksploatować grunt w ramach bardziej korzystnego systemu – dzierżawy. Różnica więc istniała, ale występowała w stosunkowo wąskim zakresie i rozciąganie jej na całość stosunków wiejskich, a tym bardziej na strukturę całego społeczeństwa, nie jest uprawnione i traktowanie jej jako istotnej przesłanki historycznego podziału Europy nie posiada podstaw naukowych. [...] Wprawdzie trzy kraje rozbiorcze dysponowały podobnym systemem folwarku, pańszczyzny chłopskiej i wtórnego poddaństwa, ale to nie przeszkadzało w uproszczonym ujmowaniu przeszłości i akceptacji wielu ocen, które miały świadczyć o naszej własnej słabości i zacofaniu". [...]

Pozostańmy przy tej ostrożnej diagnozie i spójrzmy trzeźwiej, bez ideologicznych szkieł, na historię wieku XVI. Co z tego spojrzenia wynika? Czynniki naturalne, takie jak klimat, położenie geograficzne, gleba, spławne rzeki – w tym Wisła, otwarta ostatecznie aż do Bałtyku po przyłączeniu Pomorza, jak również dostępność poddańczej siły roboczej stworzyły razem przesłanki ekonomicznego sukcesu folwarku nastawionego na eksport zboża.

Wisła, ona wszystkiemu winna

Witold Kula dostrzegł w tym jednak nie sukces, ale klęskę, współodpowiedzialnością za nią obciążając nawet... Wisłę. Pisze o tym w porywającym retorycznie stylu: „Wisła, jak Zygmuntowskie »S« oplatające herbowego orła, wiązała ziemie polskie od dawna znacznie silniej niż na przykład Dunaj kraje nad nim położone. Dlaczego? Dlatego że nad Wisłą tworzyły się kolejne, jak nanizane na sznurek, rynki. [...] Polska stawała się bazą zbożowo-surowcową, by nie powiedzieć – hinterlandem rozwijającej się Europy. Wisła mogła w ustroju folwarczno-pańszczyźnianym odgrywać swą integracyjną rolę, ale ułatwiając zakorzenienie się tego ustroju, stawała się »współwinowajczynią« naszego dziejowego zapóźnienia. Niech wyrosłe na zbożowym handlu piękne miasta zdobiące jej brzegi, zachwycające dziś spichrze Kazimierza, Torunia czy Bydgoszczy nas nie mylą – były zapowiedzią pozostania w tyle w przyszłości". Te słowa z dedykowanego Andrzejowi Wyczańskiemu jednego z ostatnich tekstów Kuli odsłaniają zdumiewającą logikę rozumowania w kategoriach „długiego trwania", w którym szukamy tylko zarodków przyszłej klęski. A więc powinniśmy żałować tego, że Gdańsk wraz z Prusami Królewskimi został połączony z Koroną, z Polską, po ciężkich, rozciągniętych właściwie aż od Grunwaldu do hołdu pruskiego wysiłkach wojennych, politycznych i ekonomicznych tak mieszkańców miast pruskich, jak i Korony? Powinniśmy żałować, a właściwie powinni już żałować mieszkańcy Polski wieku XVI, że łączyła ich system polityczno-gospodarczy Wisła? Powinniśmy ubolewać nad pięknem i bogactwem miast, które w owym wieku rozkwitły – bo w przyszłości upadną? [...]

Tak ludzie nie postępują. Ludzie szukają dobrego życia dla siebie i dla swoich dzieci. I na ogół zdają sobie sprawę z tego, że to, co wydarzy się 500 lat po ich śmierci, zależy albo od ręki Opatrzności, albo od splotu tylu okoliczności, że nie mają najmniejszej szansy nad tym zapanować swoimi decyzjami. Inicjatywę w poszukiwaniu najkrótszej drogi do dobrobytu miała w Polsce XVI wieku szlachta, tak jak w wielu innych krajach Europy. Ale ten dobrobyt, względny oczywiście, był realnie odczuwany w owym wieku, wieku folwarków, nie tylko przez panów, ale i przez chłopów. Dlatego nie było żadnych objawów buntu społecznego przeciw folwarkom, przeciw pańszczyźnie, w owym stuleciu, przynajmniej w Polsce. [...]

Klucz do tajemnicy

Gdzie więc jest klucz do tej tajemnicy? Nie leży schowany głęboko. Wystarczy przeczytać rzetelnie źródła, tak jak zrobili to Wyczański i Topolski. Ten drugi streścił wymowę tych źródeł krótko: „nie działo się tak [to znaczy nie rozwijała się gwałtowna walka klasowa na polskiej wsi] dlatego, że brakowało chłopom odpowiedniej organizacji wsi, lecz dlatego, że ich sytuacja uległa wyraźnej poprawie, co usuwało wiele powodów do walki". Dochody chłopów polskich, jak to szczegółowo oszacował Wyczański, w ciągu wieku XVI wzrosły 3–4 krotnie. [...]

Jak kto na tym korzystał? Można odpowiedzieć na to pytanie, rekonstruując jadłospis poszczególnych grup społecznych i w ten sposób porównując sytuację chłopa do średnio zamożnego szlachcica. Andrzej Wyczański przebadał 37 dostępnych wykazów pożywienia z XVI wieku z obszaru ziem polskich. 23 z nich dotyczyły personelu folwarcznego. Przypomnijmy, że dziś zaleca się, by mężczyzna w przedziale wiekowym 20–40 lat wykonujący ciężkie prace fizyczne utrzymywał swoją dzienną normę kaloryczną na poziomie 3400 kilokalorii, kobiety i ludzie starsi powinni – wedle tych zaleceń (jeśli im ufać) – trzymać się niższych wskaźników. Profesor Wyczański ustalił tymczasem, że wartość kaloryczna podstawowych produktów żywnościowych spożywanych przez chłopów pracujących na folwarku wynosiła dziennie od 3500 do 4500 kilokalorii (różnice miały charakter regionalny: nieco lepiej w zachodniej Wielkopolsce, gorzej w Małopolsce). Najwięcej jedzono chleba żytniego razowego, przeciętnie około kilograma, popijano ponad litrem piwa, do tego kluski, kasza jęczmienna, groch, jagły, kapusta, kasza tatarczana, olej, masło, ser, rzadziej coś z połci wieprzowych czy ryb. Typowe pożywienie szlacheckie miało 5300 kilokalorii, zawierało nieco więcej białka i tłuszczu a mniej węglowodanów; więcej piwa, mięsa, ryb, odrobinę mniej chleba. Nie mamy statystycznych danych o spożyciu owoców z ogrodów ani też jajek. Na szlacheckim stole pojawiają się czasem zamorskie przyprawy i wino, ale na pewno przepaści w jadłospisie między „panem", „chłopem" i (dodajmy od razu) „plebanem" nie było. Głód na ogół nie groził ani chłopom, ani – tym bardziej – ich panom gruntowym. Błogostan szlachecki opisał ślicznie Rej: „Nuż nachodziwszy się po swym pobożnym gospodarstwie, już też sobie w ciepłej izbie usiądziesz, albo sam, albo z przyjacielem [żoną]. A jeślić jeszcze Pan Bóg dziatki dał, toć już jako błazenkowie kuglują, żonka z panienkami szyje, też się z tobą rozmawia albo też co powiada, pieczenia się wieprzowa dopieka, cietrzew w rosołku, a kapłun [specjalnie utuczony kogut] tłusty z kluskami dowiera, więc rzepka, więc inne potrawki – a czegóż ci więcej trzeba?".

Kierunki ucieczki

Palce lizać. Spracowana ręka chłopska jednak w geście buntu na to pańskie obżarstwo raczej się nie zaciskała. Najliczniejsza grupa chłopów – kmiecie, uprawiający swoje gospodarstwa dziedziczone z ojca na syna – też bowiem korzystała ze wzrostu opłacalności produkcji rolnej, proporcjonalnie do wielkości swoich działek. Dochody z półłanowego gospodarstwa kmiecego wynosiły w latach 1501–1510 około 5–6 złotych rocznie (z tego 20–30 groszy trzeba było zapłacić panu gruntowemu w formie czynszu), a dwadzieścia lat później zbliżały się już do 10 złotych, rosnąc dalej w kolejnych dekadach. [...]

Obok licznych względnie zamożnych kmieci także na polskiej wsi byli liczeni w dziesiątkach tysięcy bezrolni nędzarze. Warto jednak uświadomić sobie, że chłopów bez ziemi było w Koronie mniej niż 20 procent, a w krajach zachodniej Europy – około 60 procent. I to był też powód, że chłopi nie uchodzili z Polski, ale odwrotnie: chłopi uciekali do państwa polsko-litewskiego z Moskwy, szczególnie od drugiej połowy XVI wieku, a przyjeżdżali także i osiedlali się dobrowolnie w Koronie chłopi z zachodu Europy, zwłaszcza z północnych Niemiec i z Niderlandów. To zjawisko widoczne jest do dziś w dziesiątkach osad nazywanych Olędrami – wszystkich osadników uznawano bowiem hurtowo za Holendrów, choć byli wśród nich także Niemcy z Fryzji, a później również Szkoci. Nie tylko uchodzili, jako katolicy albo też zwolennicy nowych wyznań protestanckich, zwłaszcza mennonici, od prześladowań religijnych ze swojej ojczyzny, ale szukali na ziemi polskiej Korony dobrobytu. I znajdowali go, tworząc wytężoną i umiejętną pracą zamożne wsie. [...]

Często nasza wiedza o rzeczywistości społecznej wieku XVI sprowadza się do tego powtarzanego jeszcze w szkołach cytatu z Rejowej „Krótkiej rozprawy między trzema osobami, Panem, Wójtem a Plebanem", kiedy to Wójt w imieniu chłopów, „prostaków-nieboraków", skarży się: „Ksiądz pana wini, pan księdza,/ A nam prostym zewsząd nędza". Narzekanie to być może nasza specjalność, polska czy ludzka. Ale nędza w krajach Korony była na pewno mniejsza niż w większości krajów europejskich XVI wieku. Tu było jej mniej, bo tu ludzie nie doświadczali niszczących wojen – zewnętrznych ani domowych. Poza litewsko-ruskimi kresami północno-wschodnimi, nękanymi wojnami z Moskwą, poza Podolem i Rusią, najeżdżanymi stale, aż po okolice Rzeszowa, przez Tatarów, a na Pokuciu przez Mołdawian, od 1521 roku, to jest od zakończenia działań zbrojnych w ostatnim starciu z zakonem – czyli z Albrechtem Hohenzollernem, zdecydowana większość Małopolski, cała Wielkopolska, Mazowsze, Prusy Królewskie nie będą w wieku XVI nękane wojenną pożogą.

Wyobraźmy sobie gwar nawoływań tysięcy flisaków od Krakowa, od Sanu, Bugu, Narwi, ciągnących w dół Wisły do Gdańska ze zbożem czy drewnem, a potem wracających z suknem, śledziami, winem. Wyobraźmy sobie hałas setek targów, na które chłopi i okoliczna szlachta zwożą zboże, jajka, masło, serek i co tam jeszcze, kłócąc się o cenę z „łykami" (tak nazywano mieszczan) i zapijając udaną transakcję piwem. Wyobraźmy sobie tętent potężnych stad wołów – każda sztuka waży nawet pół tony – pędzonych przez Małopolskę i Wielkopolskę ku zachodniej granicy Królestwa. Zobaczmy oczyma wyobraźni, jak rosną z tej pracy spichrze Grudziądza, Torunia, Bydgoszczy, nowe Sukiennice w Krakowie, Żuraw i Dwór Artusa w Gdańsku, piękne ratusze w Poznaniu, Tarnowie czy Sandomierzu; jak rosną nowe domy, porządne chałupy, dworki, a także kościoły, cerkwie, potem zbory rozmaitych denominacji protestanckich; jak podnoszą się mury nowego Wawelu i innych, mniejszych pałaców, w Szydłowcu, Baranowie, Brzeżanach – i wtedy może dostrzeżemy coś z tej zwyczajnej radości życia i pracy, jaka była dana mieszkańcom „obywającym się" w Koronie złączonej z Litwą pod panowaniem Zygmuntów. 

Fragment tomu IV prof. Andrzeja Nowaka „Dziejów Polski: Trudny złoty wiek, 1468–1572", rozdziału pt. „O folwarku i Polsce – bez kompleksów", który ukazał się nakładem wydawnictwa Biały Kruk. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Folwarki objęły do schyłku wieku XVI ponad 20 procent ziemi uprawnej w Koronie. Ta proporcja już nie wzrośnie znacząco w następnych wiekach. Udział pańszczyzny w pracach polowych folwarku wynosił w połowie owego stulecia przeciętnie nieco ponad 60 procent. Resztę pracy trzeba było wykonać siłami najemnej czeladzi. Przeciętny folwark szlachecki obejmował ok. 3,6 łanu, czyli 60 hektarów. W systemie trójpolówki oznaczało to, że dwie trzecie tego obszaru znajdowało się w danym roku pod uprawą. Ciężki pług drewniany (z żelaznym krojem i lemieszem, odcinającym skibę od gleby), ciągnięty przez cztery woły, dokonywał głębokiej, kilkakrotnej orki. Nawożenie – oczywiście naturalnym nawozem, a następnie bronowanie, pozwalało przykryć wysiane ziarno i wschodzić plonom: przeciętnie 5–6 ziaren z 1 wysianego. Żniwa, dokonywane na ogół starannie sierpem (kosy używano do koszenia trawy), w średniej wielkości folwarku przynosiły, jak oszacował to profesor Wyczański, zbiór około 28 ton zboża. Zdecydowaną większość stanowiło żyto i owies, mniejszość – pszenica i jęczmień. Z tego zbioru prawie połowę trzeba było odłożyć na przyszłoroczny zasiew oraz konsumpcję folwarku i dworu. Po wymłóceniu zboża zostawało więc niemal 15 ton ziarna na sprzedaż, co przynosiło na początku drugiej połowy XVI wieku około 150 złotych. To był główny dochód folwarku. Zboże można było sprzedać na lokalnym rynku – targu, jeśli spław do Wisły był odległy albo w ogóle niedostępny.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi