Marek Kutarba: Oskładkowanie zleceń w interesie obywateli czy budżetu?

Pomysł z oskładkowaniem umów zlecenia ma wyrównać różnice między osobami pracującymi na etatach a tymi, którzy korzystają z cywilnoprawnych form zatrudnienia. Warto jednak zastanowić się nad tym, kto z takiej zmiany odniesie większe korzyści. Wiele wskazuje bowiem na to, że głównym beneficjentem będą nie obywatele, ale budżet.

Publikacja: 12.10.2024 14:21

Warszawa, 26.07.2024. Minister rodziny, pracy i polityki społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk na s

Warszawa, 26.07.2024. Minister rodziny, pracy i polityki społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk na sali obrad Sejmu w Warszawie.

Foto: Leszek Szymański/PAP

Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej poinformowało, że przygotowało już projekt nowelizacji ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych. Nowe przepisy przewidują objęcie obowiązkowymi ubezpieczeniami społecznymi wszystkich umów cywilnoprawnych, przede wszystkim umów zlecenia i umów o dzieło.

Projekt ten ma być w najbliższym czasie konsultowany m.in. z pracodawcami. Mimo to wszystko wskazuje na to, że do takiej reformy nie dojdzie w przyszłym roku, ale najwcześniej dopiero w 2026 r. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że czekają nas wybory prezydenckie. Głębsze sięgnięcie przez rząd Donalda Tuska do kieszeni Polaków na początku 2025 r. mogłoby się zatem rządzącym odbić polityczną czkawką. Szczególnie że uzasadnienie takiej reformy dla sporej grupy Polaków wcale nie jest tak przekonujące, jak wydaje się to zwolennikom takiej zmiany.

Oskładkowanie zleceń? Nie każde zlecenie bez składek

Planując wprowadzenie pełnego oskładkowania zleceń i umów o dzieło, politycy tłumaczą zwykle, że głównym celem jest walka z patologiami polegającymi na zastępowaniu umowami cywilnoprawnymi umów o pracę. Oczywiście po to, by pracodawca mógł na tym „zarobić” ze szkodą dla pracowników.

Chociaż dla nikogo nie jest tajemnicą, że takie sytuacje się zdarzają, i to nie tylko u pracodawców z sektora prywatnego, to osobiście uważam ten argument za nietrafiony. Przede wszystkim dlatego, że dziś wcale już nie jest tak, że każda umowa zlecenia jest umową, od której nie są odprowadzane składki ZUS.

Czytaj więcej

Marek Kutarba: Jak mocno oskładkowanie zleceń uderzy dorabiających po kieszeni?

Jeśli dana osoba nie jest nigdzie zatrudniona na podstawie umowy o pracę, to z punktu widzenia kosztów zatrudnienia dla pracodawcy nie ma znaczenia, czy zatrudnia ją na podstawie umowy o pracę czy też umowy zlecenia. Koszt pracy takiej osoby jest dla niego taki sam.

Dowód? Oto prosty przykład. Osoba, która otrzymuje wynagrodzenie 5000 zł brutto na podstawie umowy o pracę, otrzymuje dziś na rękę 3738,19 zł. Równocześnie pracodawcę kosztuje 6024 zł. Czyli sprawa wygląda tak: pracodawca płaci 6024 zł, z czego tylko 3738,19 zł trafia do pracownika. Pozostałe 2285,81 zł zabiera sobie w postaci różnych składek i podatków państwo. W ręce polityków trafia zatem niemal 38 proc. wyłożonej przez pracodawcę kwoty. Nie, to nie pomyłka. Dokładnie tyle wynoszą w tym przypadku obciążenia fiskalne.

Jeśli teraz spojrzymy na umowę zlecenia, która jest głównym źródłem utrzymania takiej osoby, to umowa ta będzie kosztowała przedsiębiorcę będącego zleceniodawcą – i tu niespodzianka: 6024 zł. Dokładnie tyle samo, co opiewająca na taką samą kwotę brutto umowa o pracę.

Zysk tylko na płaconym PIT

W szczegółach jest jednak pewna zmiana. A to dlatego, że zleceniobiorca ma nieco wyższe koszty niż pracownik. Dzięki temu przy zleceniu na 5000 zł brutto do jego kieszeni trafia 3911,67 zł. O 173,48 zł więcej niż w przypadku umowy o pracę. I od razu powiedzmy sobie, że ta „niesprawiedliwość” nie wynika z tego, że zleceniobiorca jest uprzywilejowany podatkowo w stosunku do pracownika, tylko z tego, że politycy – i to niezależnie od swoich barw partyjnych – nie chcą przyznać wyższych kosztów pracownikom. A mogliby to zrobić, gdyby faktycznie chcieli zadbać o ich interesy.

Czytaj więcej

Wraca temat oskładkowania zleceń? Nie wszyscy będą zadowoleni

Wracając jednak do przykładu: skoro z podziału pieniędzy od przedsiębiorcy (występującego w roli zleceniodawcy) taki „nie-pracownik” dostał więcej, to logicznie do budżetowego worka trafiło o ponad 173 zł mniej. W tym przypadku państwo zabrało tylko 2112,33 zł. To jednak i tak ponad 35 proc. wyłożonej przez pracodawcę kwoty. Nadal bardzo dużo.

Wbrew przekonaniu zwolenników oskładkowania zleceń w tej formie zarabiają nie tylko i nie przede wszystkim osoby wykorzystywane przez przedsiębiorców (choć podkreślam raz jeszcze, że doskonale zdaję sobie sprawę, że takie zjawisko też występuje na rynku), ale spore grono Polaków, które w ten czy inny sposób stara się dorobić do skromnych pensji.

Stracą dorabiający do pensji

W przypadku osób jedynie dorabiających do pensji na podstawie umowy zlecenia sytuacja wygląda zupełnie inaczej niż wtedy, gdy zlecenie jest jedynym źródłem dochodów. Taka osoba w większości przypadków nie musi odprowadzać składek ZUS (ale zdrowotną już jak najbardziej). Dodatkowego ZUS-u za nią nie musi też odprowadzać zleceniodawca. I to w takich przypadkach różnica pomiędzy oskładkowaną umową o pracę i umową zlecenia robi się znacząca.

Odnoszę wrażenie, że to właśnie na pieniądzach osób, które nie bez poświęceń dorabiają do etatu, politycy chętnie położyliby swoje ręce.

Spójrzmy raz jeszcze na przykład osoby zarabiającej 5000 zł brutto na zleceniu. Tym razem jednak przy założeniu, że ma ona równocześnie umowę o pracę na pełny etat, a zlecenie jest tylko jej dodatkowym źródłem dochodu. W tym przypadku koszt takiej umowy dla zleceniodawcy to tylko 5000 zł. Nie musi on płacić za zleceniobiorcę „dodatkowych” składek. Co więcej, sam zleceniobiorca dostanie z tej kwoty 4370 zł. To o 631,81 zł więcej niż dostałby w przypadku zatrudnienia się na podstawie „dodatkowej” umowy o pracę lub ozusowanego zlecenia.

Szkopuł jednak w tym, że do szeroko rozumianego budżetu państwa (czyli licząc w nim także konta ZUS i NFZ) trafia w tym przypadku tylko 630 zł, czyli raptem 12,6 proc. kwoty wyłożonej przez zleceniodawcę. Myślę, że wniosek, o co w całej operacji chodzi, nasuwa się sam.

Etaty są dla budżetu zyskowne

Tak czy inaczej, osobiście odnoszę wrażenie, że to właśnie na pieniądzach osób, które nie bez poświęceń dorabiają do etatu, politycy chętnie położyliby swoje ręce. Wskazuje na to wiele podjętych dotychczas działań, jak chociażby jasne zapisanie w Kodeksie pracy, że dana osoba może pracować w tym samym czasie na więcej niż jednym etacie – czyli mieć podpisaną więcej niż jedną umowę o pracę.

I w tym przypadku plan wydaje się prosty. Skoro już musisz dorabiać, to dorabiaj na podstawie kolejnej umowy o pracę, od której potrącimy ci składki, a nie na zleceniu, które niemal w całości trafi do twojej kieszeni. Niemal, bo oczywiście państwo i tak pobiera w tym przypadku podatki. Tyle że nieco niższe niż przy umowach o pracę.

Czytaj więcej

Marek Kutarba: Ponad połowa Polaków nie płaci PIT-u

Większej hipokryzji ze strony rządzących nie można sobie chyba wyobrazić. Rozumiem oczywiście argument, że im więcej składek odprowadzimy na konta emerytalne w ZUS, tym większej możemy spodziewać się emerytury. Jednocześnie trzeba pamiętać, że nie wszystkie pobrane składki, których tak bardzo łakną politycy, „pracują” na nasze emerytury. Tak jest tylko w przypadku składki emerytalnej. A ta to tylko niewielka cześć tego, co zabiera państwo.

Lepiej obniżyć koszty pracy

Przyznam też, że nie rozumiem, dlaczego uatrakcyjnienie umów o pracę w stosunku do umów cywilnoprawnych ma polegać na dodatkowym, fiskalnym dociążeniu tych ostatnich. Bardziej logiczne i korzystne dla Polaków wydaje się działanie odwrotne, a zatem takie, aby to umowy o pracę były i dla świadczących określoną pracę lub usługi, i dla pracodawców kosztowo bardziej atrakcyjną formą zatrudnienia niż umowy cywilnoprawne.

Znalezienie takich rozwiązań jest możliwe. Wymagałoby to jednak zmniejszenia wysokich obciążeń fiskalnych etatowych pracowników. A na to politycy nie są gotowi przystać. Doskonałym tego dowodem była reforma podatkowa Mateusza Morawieckiego, w wyniku której tak zmniejszano obciążenia podatkowe, że ostatecznie do budżetu trafiło więcej środków niż przed jej wprowadzeniem. Tyle że zamiast łupić Polaków podatkiem dochodowym, rząd PiS zaczął robić to składką zdrowotną.

Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej poinformowało, że przygotowało już projekt nowelizacji ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych. Nowe przepisy przewidują objęcie obowiązkowymi ubezpieczeniami społecznymi wszystkich umów cywilnoprawnych, przede wszystkim umów zlecenia i umów o dzieło.

Projekt ten ma być w najbliższym czasie konsultowany m.in. z pracodawcami. Mimo to wszystko wskazuje na to, że do takiej reformy nie dojdzie w przyszłym roku, ale najwcześniej dopiero w 2026 r. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że czekają nas wybory prezydenckie. Głębsze sięgnięcie przez rząd Donalda Tuska do kieszeni Polaków na początku 2025 r. mogłoby się zatem rządzącym odbić polityczną czkawką. Szczególnie że uzasadnienie takiej reformy dla sporej grupy Polaków wcale nie jest tak przekonujące, jak wydaje się to zwolennikom takiej zmiany.

Pozostało 90% artykułu
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Czy wolne w Wigilię ma sens? Biznes wcale nie musi na tym stracić
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Awantura o składki. Dlaczego Janusz zapłaci, a Johanes już nie?
Opinie Prawne
Łukasz Guza: Trzy wnioski po rządowych zmianach składki zdrowotnej
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Rząd wypuszcza więźniów. Czy to rozsądne?
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Fiskus wchodzi do internetu. Czy podatnicy powinni się obawiać?