Czytam różne komentarze po referendum brytyjskim i mam nieodparte wrażenie, że wiele osób się cieszy. Jedni dlatego, że utarto nosa przemądrzałym unijnym przywódcom, inni, bo mogą to wykorzystać do wewnętrznych rozgrywek politycznych, a inni jeszcze, bo zwyciężyła wizja „państwa narodowego". W artykule „Brexit – związek z Unią po przejściach" („Rzecz o Prawie" z 29 czerwca) redaktor Marek Domagalski wskazuje, że decyzja Brytyjczyków „wymaga poważnego potraktowania jedynego państwa, jakie mamy, od gospodarki poczynając, do armii". Każdy ma prawo do swojej opinii. Warto jednak kilka rzeczy wyjaśnić.
Jak daleko sięga prawo UE
Pisze Pan Redaktor, że „jeśli chodzi o unijne prawo w praktyce, w życiu, to chociaż implementowano ogromną liczbę regulacji, w sądach pojawia się ono rzadko. Niektórzy mówią, że polskie prawo już je wchłonęło". Czy aby na pewno? Pomijając nawet przepisy traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej czy rozporządzeń unijnych, które w krajowych porządkach prawnych znajdują bezpośrednie zastosowanie, to od lat możemy zaobserwować postępującą europeizację prawa gospodarczego. Co to oznacza? W takich dziedzinach jak –przyjęte przez Sejm przed kilkoma dniami – prawo zamówień publicznych podstawą przepisów krajowych są przepisy odpowiednich dyrektyw unijnych. Formalnie są to przepisy prawa polskiego i jako takie pojawiają się w sądach (to one są stosowane na co dzień), ale ich źródło bije w Brukseli. Dopiero kiedy przepisy prawa krajowego okażą się niezgodne z przepisami dyrektyw, to – zgodnie z utrwalonym orzecznictwem Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (dalej: Trybunał) – nie mogą być one stosowane, a w ich miejsce, przy spełnieniu dodatkowych warunków, wchodzą przepisy dyrektyw. Warto dodać, że bezpośrednie stosowanie dyrektyw jest możliwe wyłącznie w relacji jednostka przeciwko państwu, a więc gdy jest to korzystne dla jednostki.
O stosowaniu prawa unijnego w praktyce może świadczyć też przykład ustawy o grach hazardowych. Brak notyfikacji tej ustawy przez rząd polski (w 2009 r.) do Komisji Europejskiej, mimo że zawierała ona tzw. przepisy techniczne, doprowadził do tego, że w setkach postępowań w całym kraju sądy, powołując się na orzecznictwo Trybunału, odmawiały zastosowania przepisów prawa polskiego (m.in. kodeksu karnego skarbowego) zabraniających przedsiębiorcom prowadzenia działalności gospodarczej i nakładających na nich wysokie kary pieniężne i grzywny. Sądy trafnie wywodziły, że zgodnie z prawem unijnym nienotyfikowane przepisy nie mogą mieć mocy obowiązującej względem jednostek i nie można stosować do nich sankcji za ich nieprzestrzeganie.
Wreszcie, sądy polskie coraz częściej (chociaż ciągle zbyt rzadko) kierują do Trybunału tzw. pytania prejudycjalne, w których pytają Trybunał o kierunek wykładni prawa unijnego. W pierwszym pełnym roku członkostwa Polski w Unii do Luksemburga trafiło tylko jedno takie pytanie, teraz jest to ponad jedno miesięcznie (15 pytań w zeszłym roku). Warto zaznaczyć, że skierowanie pytania prejudycjalnego do Trybunału oznacza, że w ocenie sądu wykładnia prawa unijnego (w konsekwencji ewentualne jego zastosowanie) jest niezbędna dla rozstrzygnięcia danej sprawy.
Z kogo się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie...
Pan Redaktor pisze również, że „implementacja unijnego prawa, dyrektyw, przyczyniała się do rozmnożenia w Polsce przepisów, obniżenia ich jakości i wprowadzenia zupełnie zbędnych", i podaje przykład pochopnej eliminacji ze skrzyżowań z sygnalizacją świetlną zielonych strzałek skrętu w prawo (przywrócono ją po czasie). Stan legislacji w Unii od lat jest przedmiotem, w dużej mierze słusznej, krytyki, by przypomnieć oklepane już nieco przykłady odpowiednio długich bananów czy wystarczająco krzywych ogórków (albo odwrotnie). Złe, niepotrzebne i zbyt skomplikowane prawo tworzone jest jednak wszędzie. W Polsce również (np. słynny przed laty przepis, że kierowcy, którzy posiadali prawo jazdy kategorii D, czyli mogli prowadzić autobusy, nie mieli prawa kierować samochodami osobowymi).