A tak skończyło się na suchym „żadnych ustępstw” i ostrzeżeniu zamorskiego sąsiada przed wejściem na drogę do ruiny. Poetyka inna, ale moment historyczny już może nie tak bardzo.
Przyszłość dryfuje dziś po wschodnich wodach Morza Śródziemnego. Konflikt między Grecją a Turcją zawiera w sobie wszystkie najważniejsze elementy trwającego sezonu przejściowego globalnej rozgrywki. Formalnie chodzi jedynie o zasięg wód terytorialnych i co za tym idzie – prawa do wydobycia leżących na ich dnie surowców. Ale sam przedmiot sporu w niczym nie tłumaczy jego zbliżającej się do wojennego wrzenia temperatury.
Tę zaczynamy rozumieć dopiero po wsłuchaniu się w pełną godnościowych i historycznych akcentów narrację rządów obu państw. Cytowane na początku wystąpienie Erdogana zostało wygłoszone na uroczystości upamiętniającej bitwę pod Manzikertem z 1071 roku. Turkowie seldżuccy pokonali wówczas armię Bizancjum. Wszystko to dzieje się pomiędzy dwoma członkami NATO, z których jeden, Grecja, ma po swojej stronie Francję, a ich przeciwnik – Niemcy. Trudno przy tym przecenić rolę, jaką odegrało w pozyskaniu tego sojusznika nowe narzędzie polityki międzynarodowej: presja, jaką na berliński rząd wywiera wielomilionowa turecka diaspora.
Śmierć mózgowa NATO, powrót nacjonalizmu, imigracja jako już nie tylko okoliczność, ale poważny argument w międzynarodowej układance – wszystko to już było. Na skraj wojny sytuację pchnęło dopiero stopniowe wycofywanie się z tej części świata amerykańskiego hegemona. Kiedy zniknął jego długi cień, rozpoczęły się przygotowania do nowego rozdania. To samo drżenie wywołuje dziś falę na morzach Południowochińskim i Śródziemnym. Kończy się stare, a nowe jeszcze nie nadeszło. Podgrzewanie nacjonalistycznych emocji przez Ankarę i Ateny to po prostu walka o zajęcie dobrej pozycji startowej w wielkim przemeblowaniu świata, jego leżącej na przecięciu Europy i Azji części. Trudno przewidzieć, w którym miejscu globu bomba pójdzie w górę, ale sygnał do startu usłyszą z pewnością wszyscy zainteresowani.