Artur Bartkiewicz: Wybory prezydenckie w USA. Jeden wynik już znamy – przegrała demokracja

Niezależnie od tego, czy wybory prezydenckie w USA wygra Donald Trump czy Kamala Harris, przebieg kampanii wyborczej raczej osłabia, niż wzmacnia demokrację.

Publikacja: 05.11.2024 19:24

Donald Trump i Kamala Harris w czasie debaty prezydenckiej

Donald Trump i Kamala Harris w czasie debaty prezydenckiej

Foto: REUTERS/Brian Snyder/File Photo

W 2008 roku, w szczytowym momencie kampanii wyborczej przed wyborami prezydenckimi w USA, jedna z uczestniczek spotkania z kandydatem Partii Republikańskiej na prezydenta Johnem McCainem zaatakowała jego rywala, Baracka Obamę, nazywając go Arabem i kimś, komu nie można zaufać. Kobieta odwoływała się do szerzącej się wówczas w USA teorii spiskowej, zgodnie z którą urodzony na Hawajach Obama w rzeczywistości miał się urodzić poza terytorium Stanów Zjednoczonych (dzieciństwo spędził wraz z rodzicami w Indonezji), a jego akt urodzenia sfałszowano, by mógł ubiegać się o prezydenturę. Co zrobił McCain? Polityk gwałtownie zaprzeczył, nazywając Obamę porządnym człowiekiem i obywatelem. „Różnimy się w fundamentalnych kwestiach i o to chodzi w tej kampanii” – dodał.

Wybory prezydenckie w USA: Kamala Harris i Donald Trump oskarżają się o najgorsze

16 lat później historia ta brzmi jak opowieść z jakiegoś innego, baśniowego świata, w którym ludzie ze sobą dyskutują, spierają się na argumenty, a gdy przegrają – ściskają dłoń rywala, dziękując za walkę i uznając, że większość wyborców wybrała inny program niż ten, który reprezentują. Gdy Kamala Harris pytana jest o to, czy Donald Trump jest faszystą, nie mówi jednak nic o „przyzwoitym człowieku”, z którym różni się, jeśli chodzi o poglądy. Nie, ona bez wahania odpowiada – tak, jest faszystą. Dla równowagi Donald Trump nazywa rywalkę komunistką, kpi z jej inteligencji, a Partię Demokratyczną określa mianem demonicznej. Kamala Harris uważa, że Donald Trump zniszczy w USA demokrację, a Donald Trump przekonuje, że Partia Demokratyczna już ją zniszczyła, bo fałszowała, fałszuje i będzie fałszować wybory.

Czytaj więcej

Kamala Harris czy Donald Trump? Oto jest pytanie

Argumenty nie mają tu żadnego znaczenia. Zbigniew Herbert, pisząc w „Potędze smaku” o komunistach, stwierdzał, że ich „retoryka była aż nazbyt parciana”. „Łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy/ dialektyka oprawców żadnej dystynkcji w rozumowaniu/ składnia pozbawiona urody koniunktiwu” – opisywał Książę Poetów. Gdyby Herbert żył, dziś z zaskoczeniem odkryłby pewnie, że w ojczyźnie demokracji debata spadła do podobnego poziomu. Donald Trump potrafi oskarżyć imigrantów z Haiti o zjadanie Amerykanom zwierząt domowych na podstawie niezweryfikowanych pogłosek z internetu. Kiedy na jego wiecu obrażani są Portorykańczycy, przekonuje, że Portorykańczycy go kochają, co według niego zamyka dyskusję. Potrafi bez mrugnięcia okiem powiedzieć, że zrobił najwięcej dla Afroamerykanów od czasu Abrahama Lincolna.

Z drugiej strony motorem kampanii Kamali Harris jest przede wszystkim strach tej części Ameryki, która nie uważa Donalda Trumpa za najlepsze, co przydarzyło się krajowi od czasu George'a Washingtona. Strach przed tym, do czego mogą doprowadzić jego rządy. Dopóki Kamala Harris nie zastąpiła Joe Bidena, jako wiceprezydent raczej rozczarowywała. To ona miała zajmować się w administracji Bidena polityką imigracyjną – nie była w stanie uporać się z tym kryzysem. Ale dziś nie mówi się o osiągnięciach czy zasługach – tylko o tym, by zatrzymać tych drugich. W ten sposób polityka demokratyczna dochodzi do ściany.

Wybory prezydenckie w USA: Co powinno być siłą demokracji?

Dlaczego? Ponieważ tak głęboka polaryzacja, zamiana drugiej strony z politycznego przeciwnika we wroga, pozbawia proces demokratyczny jego istoty. Demokracja nie polega na tym, by raz na cztery lata zniszczyć przeciwnika, wdeptać go w ziemię, zohydzić większości wyborców i przekonać, że oto bierzemy udział w ostatecznym starciu dobra ze złem.

Uśrednione wyniki poparcia dla Kamali Harris i Donalda Trumpa - model "The Economist"

Uśrednione wyniki poparcia dla Kamali Harris i Donalda Trumpa - model "The Economist"

Foto: PAP

Siłą demokracji ma być ścieranie się racji, przedstawianie różnych wizji rozwoju, z których wyborcy wybierają preferowaną w danym momencie, korygując kurs, jaki obiera kraj. Odwracanie wszystkich wektorów o 180 stopni jest domeną nie demokracji, lecz rewolucji – wydarzeń nagłych, gwałtownych, kreujących nowy porządek. Ale rewolucja jest momentem w historii, a demokracja powinna być procesem. Co więcej – demokracja powinna nas chronić przed rewolucjami: zjawiskami w swojej naturze nieprzewidywalnymi i mogącymi mieć tragiczne skutki, zupełnie inne od założonych.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Polska musi być silniejsza. Bez względu na to, kto wygra w USA

Wybory prezydenckie w USA: Do czego może doprowadzić głęboka polaryzacja?

Głęboka polaryzacja, jaką obserwujemy w USA, pozbawia jednak demokrację jej siły. Stwarza coś na wzór demokracji rewolucyjnej – czyli systemu, w którym obie strony sporu nie zgadzają się co do najgłębszych fundamentów funkcjonowania państwa, a rywala uważają za siłę wrogą i destrukcyjną. W związku z czym partie mają ofertę tylko dla swoich wyborców, reszta musi się podporządkować, prawie jak mieszkańcy podbitego kraju. Ale w takiej sytuacji trudno o budowę czegoś trwałego, bo przegrani w wyborach już dzień po zaczynają odliczać dni do odwetu, i jeśli ich kandydat przejmie władzę, oczekują zemsty i politycznego trzęsienia ziemi.

Stan takiego rozedrgania, jeśli będzie trwał długo, może z kolei doprowadzić do sytuacji, w której coraz większa liczba wyborców zacznie przychylniejszym okiem patrzeć na autokracje – z ich stabilnością i przewidywalnością, nawet osiąganą za cenę wolności. Bo jednym autokracja wyda się atrakcyjna jako model utrwalający władzę „ich” strony, a innym – niezaangażowanym w spór – jako gwarant świętego spokoju. I to jest w tym wszystkim najgroźniejsze.



W 2008 roku, w szczytowym momencie kampanii wyborczej przed wyborami prezydenckimi w USA, jedna z uczestniczek spotkania z kandydatem Partii Republikańskiej na prezydenta Johnem McCainem zaatakowała jego rywala, Baracka Obamę, nazywając go Arabem i kimś, komu nie można zaufać. Kobieta odwoływała się do szerzącej się wówczas w USA teorii spiskowej, zgodnie z którą urodzony na Hawajach Obama w rzeczywistości miał się urodzić poza terytorium Stanów Zjednoczonych (dzieciństwo spędził wraz z rodzicami w Indonezji), a jego akt urodzenia sfałszowano, by mógł ubiegać się o prezydenturę. Co zrobił McCain? Polityk gwałtownie zaprzeczył, nazywając Obamę porządnym człowiekiem i obywatelem. „Różnimy się w fundamentalnych kwestiach i o to chodzi w tej kampanii” – dodał.

Pozostało 87% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Janusz Reiter: Putin zmienił sposób postępowania z Niemcami. Mają się bać Rosji
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Trzeba było uważać, czyli PKW odrzuca sprawozdanie PiS
Opinie polityczno - społeczne
Kozubal: 1000 dni wojny i nasza wola wsparcia
Opinie polityczno - społeczne
Apel do Niemców: Musicie się pożegnać z życiem w kłamstwie
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie polityczno - społeczne
Joanna Ćwiek-Świdecka: Po nominacji Roberta F. Kennedy’ego antyszczepionkowcy uwierzyli w swoją siłę