Płatnerza nazywano także miecznikiem, szabelnikiem, szpadnikiem i pancernikiem, ponieważ wyrabiał pancerze rycerskie – szyszaki, przyłbice, kolczugi, misiurki, całe żelazne rynsztunki na jeźdźca i konia. Liczba płatnerzy w Polsce była ogromna, liczny był bowiem stan rycerski, a potem jego spadkobierczyni – szlachta – rozmiłowana w noszeniu broni, czy trzeba, czy nie trzeba, „czego ślad pozostał nawet w przysłowiach: 1) Z kordem a boso, 2) Bez Boga ani do proga, bez karabeli ani z pościeli, 3) Szabla strój, kord broń, miecz towarzysz" (Zygmunt Gloger, „Encyklopedia staropolska"). I co z tego pozostało? Wikipedia polska nawet nie wymienia płatnerza w kategorii „ginące zawody", podobnie jak młynarza, flisaka, kołodzieja czy powroźnika, choć jeszcze nie tak dawno, przed I wojną światową, nie wyobrażano sobie życia bez nich. A tak na marginesie – kategoria ta uwzględnia pucybuta i krzykacza miejskiego, co nie ma nic wspólnego z zawodem (co najwyżej były to „fuchy", chwilowe zajęcia ludzi właśnie bez zawodu).
Na naszych oczach w obecnym pokoleniu zdążyły zaniknąć tradycyjne zawody drukarskie – zecer, metrampaż, linotypista; na wymarciu – dosłownie – są introligatorzy, zdunowie, kominiarze, zegarmistrzowie, szewcy. Rymarstwo i kowalstwo tli się jeszcze tu i ówdzie dzięki „kroplówce", jaką sączą gospodarstwa agroturystyczne oferujące przejażdżki bryczkami dzięki modzie na „wczasy w siodle".
Narodowy Instytut Kultury i Dziedzictwa Wsi zajmuje się tym tematem; drodzy są mu sitarze, konwisarze, akuszerki. Na stronie internetowej mazowieckiej gminy Goworowo czytamy: „Giną zawody – profesje, które nieuchronnie znikają z naszego życia. Ginące zawody to historia ludzi, którzy żyją w sąsiedztwie, obok nas, ale nie poddają się współczesnym trendom i kultywują rodzinną tradycję. Kiedy od nas odejdą, odejdzie z nimi niepowtarzalny smak, zapach, kształt i jakość wytwarzanych przez nich rzeczy. Niestety, wiele z nich odchodzi powoli w niebyt. Brak zapotrzebowania na usługi rzemieślnicze oraz rozwój technologiczny spowodowały, że niektóre profesje nie są już tak potrzebne, jak to bywało w przeszłości".
Święte słowa. Żeby daleko nie szukać, weźmy takiego smolarza. Odszedł w niebyt, mimo że grillowanie stało się czymś w rodzaju narodowego sportu Polaków, a zapotrzebowanie na węgiel drzewny urosło do niebotycznych rozmiarów. Ale cóż z tego, skoro obecnie, czyli w XXI wieku, produkcja węgla drzewnego przebiega w stalowych retortach z wykorzystaniem technologii opracowanej w latach 70. XX stulecia w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Najogólniej rzecz ujmując, rozwój technologii, przemysłu i migracja ludzi ze wsi do miast spowodowały zanikanie starych zawodów oraz pamięci o nich.
Aliści, niezbadane są wyroki boskie. Do niektórych starych zawodów uśmiechnęło się szczęście: nie dość, że nie zagraża im wyginięcie, to jeszcze wręcz rozkwitają. Na przykład piwowarstwo sięgające – jako zawód, wyspecjalizowane rzemiosło produkujące na zbyt, a nie na własne potrzeby – średniowiecza. Już nawet słowniki języka polskiego nie zamieszczają hasła „mielcarz" (w średniowieczu tak nazywał się człowiek działający w browarze), ale mimo to piwowarów przybywa, ponieważ rzemieślnicze browary wyrastają niczym przysłowiowe grzyby po deszczu, a piwne smakoszostwo i piwny snobizm każą sięgać po piwa rzemieślnicze zamiast po produkt gigantycznych browarów oferujący identyczne piwo praktycznie na całym świecie.