Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie" – mówił na premierze swojego „Ubu Króla" w 1896 roku młody i na pograniczu geniuszu francuski poeta i dramaturg Alfred Jarry. Sama sztuka wywołała wtedy skandal oraz sensację i – paradoksalnie – przeszła do historii... nie tylko francuskiego teatru. Mimo że wypada obruszyć się już na sam pomysł, że akcja groteski dzieje się nad Wisłą (pełen tytuł to „Ubu Król, czyli Polacy"), nie można odmówić autorowi pewnych racji. W jego czasach polska suwerenność była na samym dnie, a on, choć w chwili „momentu twórczego" ledwie piętnastolatek, mógł pełnoprawnie rozumować (dobra to recenzja dla systemu edukacji gimnazjalnej ówczesnej Francji), że jeśli brakuje polskiego państwa, to nie ma i polskości. Był w tym na swój sposób (i na pewno wbrew intencjom) dzieckiem swojej epoki; wraz z Trzecią Republiką dziedziczył tradycję tysiąca czterystu lat niemal nieprzerwanej francuskiej państwowości. Polskiej historii znać nie musiał i mimo że Europa przeżywała na chwilę przed fin de siecle'em szereg powstańczych zrywów, w umysłach ludzi takich jak nastoletni, ale wyjątkowo trzeźwy, Jarry w pełni podmiotowe istnienie narodu kojarzyło się z państwowością.
Zastanawiam się, co czuli mieszkający w Paryżu Polacy, gdy usłyszeli o sztuce? Spektakl odbył się tylko jeden (skądinąd wiadomo, że na sali była sławna w paryskich kręgach artystycznych Misia, córka rzeźbiarza Godebskiego), nakład książki był śladowy. Ale echo eksplozji niebywałe. Co mogli czuć? Część z nich pewnie z bolesnym epizodem udziału w powstaniu styczniowym w życiorysie. Czy protestowali? Czy krzyczeli, że obok suwerenności państwa jest jeszcze suwerenność ducha i to ona jest ważniejsza? Czy w ówczesnym, wiecznie pijanym, nurzającym się w poetyce absurdu, dekadenckim Paryżu ktoś mógł ich usłyszeć? Nie sądzę. Nadchodziła nowa epoka. Artystyczny Paryż toczył się właśnie w stronę kubizmu, dadaizmu i innych szaleństw. Rodziły się zręby nowego świata, który miał przeobrazić ludzkość.
Paryscy Polacy byli na marginesie. A stawiali ważną kwestię. Czy narody mają prawo do suwerenności tylko dlatego, że jej pragną? Dziewiętnasty wiek dał jednoznaczną odpowiedź, że to za mało. Dwudziesty, który miał to radykalnie zmienić, był jeszcze nieodgadnioną przyszłością. Cóż powiadali paryżanom zszokowani „Ubu Królem" Polacy, Węgrzy, Czesi, Słowacy, Litwini? Otóż musieli tłumaczyć, że mimo braku państwowości suwerenność może być w sercach i umysłach. Nie musi się realizować w kategoriach prawnych czy administracyjnych. Może się wyrażać w sztuce i obyczaju. W mowie i ludzkich, narodowych ambicjach. W wartościach takich jak wiara, miłość i nadzieja.
Pozornie to nic wielkiego, ale jaka w tym może kryć się siła, zdziwiona Europa dowiedziała się niecałe dwie dekady później. Nie minęło 20 lat i owe tak abstrakcyjne idee zmaterializowały się w postaci nowych bytów państwowych. W zmienionej mapie suwerennych ojczyzn niedawnych emigrantów. Ale nie uprzedzajmy faktów. Czy wtedy w Paryżu, przy absyncie, odbywały się takie dyskusje? Oto wy – dekadenci – zapominacie, że Galię też podbito. Nie starczyło siły Wercyngetoryksowi, by pokonać legiony Cezara. Francja merowińska narodziła się z rzymskiego uniwersalizmu. To rzymski uniwersalizm dał słodkiej Francji język i kulturę. Akwedukty i chrześcijaństwo. Koronę i trwałe granice. A nie był to jedyny europejski uniwersalizm. Po nim przyszedł ten karoliński. Krótki co prawda, ale jak ważny! A czy feudalna Europa zjednoczona wokół jednej wiary i jednego (zazwyczaj) papieża nie była przypadkiem uniwersalizmem? To z niej wyłoniła się myśl państwowa późnych Kapetyngów, której dzieckiem jest Trzecia Republika. Może trzeba było przejść te epoki, by dojrzeć do suwerenności, a Polska ze swym romantyzmem po jednej stronie, a pozytywizmem po drugiej wędruje po prostu swą drogą do niepodległej?
Nie sądzę, by zatopiony w dandyzmie i dekadencji Paryż tego słuchał i to rozumiał. Przepuszczali słowiańskie bajania bracia Francuzi koło uszu, aż przyszedł wstrząs, który odmienił świat belle epoque. Pola bitew nad Marną i pod Verdun zmieniły rzeczywistość, a jej dzieckiem była także suwerenna Polska. Nie dożył jej Alfred Jarry. Zmarł w 1907 roku, a nawet gdyby dożył, nie miałby pewnie motywacji, by przerabiać „Ubu Króla". Bo jego dzieło w tym czasie nabrało uniwersalności. Stało się jak „Makbet" – mitem i przestrogą. Legendą i czytelną figurą lądującej na manowcach władzy. Po co o tym piszę? Bo współczesna suwerenność też mierzy się z uniwersalizmem, co nie wszyscy rozumieją. Oto trzymają się jak profesjonalni zapaśnicy mocno za bary. Kto kogo przemoże? A może to coś innego? Może to miłosny splot, z którego narodzi się coś całkiem nowego, a późny wnuk Jarry'ego skrobie już na ten temat błyskotliwą farsę? Jak szybko i czy kiedykolwiek ją poznamy?