Nie trzeba analizować danych o sprzedaży detalicznej, produkcji przemysłowej czy wzroście PKB, by dostrzec, że polską gospodarkę wkrótce czekają kłopoty. Naprawdę rzadko zdarza się takie natężenie upadłości i bankructw jak latem tego roku. Upadają firmy budowlane (i to wcale nie małe), linie lotnicze, biura podróży i sieci sklepów. W ciągu miesiąca istnienie takich tuzów swoich branż jak budowlane PBG, handlowe Bomi, turystyczny SkyClub czy lotniczy OLT Express okazało się być nagle podtrzymywane za pomocą respiratorów. Niektórych już od nich odłączono.
Problemy budowlanki, dla wielu ekonomistów papierka lakmusowego gospodarczej prosperity, oznaczają kolejne tysiące bezrobotnych, kolejne złe długi banków. Dorzucając do tego stagnację na rynku nieruchomości mamy obraz stygnącego popytu, marazmu na rynku kredytowym oraz rosnącego bezrobocia. Nie widać tego jeszcze po wskaźnikach gospodarczych, które choć wolniej to jednak wciąż rosną. Ale nie oszukujmy się – to kwestia czasu.
Nadzieje na pobudzanie wzrostu popytem wewnętrznym można w tej sytuacji zakwalifikować jako zwykłe chciejstwo. Bo dlaczego niby społeczeństwo miałoby więcej wydawać, gdy bezrobocie wzrasta, a banki nie chcą kredytować z powodu rosnącego ryzyka.
Na dodatek klapy firm turystycznych w środku sezonu są jak wielki billboard z napisem „Ostrożnie z wydawaniem pieniędzy!". A akcja banków, wymuszających na posiadaczach kredytów we frankach dodatkowych zabezpieczeń, zniechęca do dodatkowego ryzyka. Bo kredyt to w końcu ryzyko – nikt z nas nie wie, czy za dziesięć lat nie będziemy obłożnie chory, będzie miał pracę itd.
Nie ma powodu, by w napływie tych przykrych informacji zaufanie Polaków do własnej przyszłości finansowej rosło. Nie ma więc powodu byśmy więcej wydawali, gdy za chwilę każdy grosz może się przydać.