Polska nieraz w ciągu wieków swej historii przeżywała inwazje obcych. W średniowieczu wpadła do nas mongolska orda, łupiąc i paląc wsie i grody. Nieco później zalali nas Szwedzi, niszcząc i kradnąc, co się tylko dało. W minionym wieku napadli nas Niemcy, chcąc zmienić kraj w prowincję Rzeszy. To jednak nic w porównaniu z przebiegłym planem Komisji Europejskiej, która pragnie uczynić z Polski płonące pole ulicznych walk, wysyłając do nas 2 tys. imigrantów (albo każąc płacić po 22 tys. euro od głowy krajom, które ich przyjmą). Aż chciałoby się zacytować Sienkiewicza: „Larum grają! Nieprzyjaciel w granicach! A ty się nie zrywasz? Szabli nie chwytasz?”, na referendum nie pędzisz?
Problem imigracji jest jednak nieco bardziej złożony. Mimo heroicznych wysiłków rządu (800+) polskie społeczeństwo w sposób nieuchronny się starzeje, według prognoz do roku 2100 ma się skurczyć z obecnych 38 mln do 23–29 mln. Utrzymanie zaludnienia i przyzwoitego wzrostu gospodarczego wymagałoby dopływu świeżej krwi, której na świecie będzie pod dostatkiem – ale nie w Europie, lecz w Azji i Afryce. Czyli dopływu imigrantów.
Polska nie jest ani pierwszym, ani ostatnim krajem, który musi zaakceptować to, że zapewne stanie się krajem wielokulturowym i wieloetnicznym. Warto więc, zamiast rozpalać histerię, popatrzeć na doświadczenia tych, którzy zetknęli się z problemem wcześniej.
Mamy na świecie kilka typowych modeli zachowań. Po pierwsze, są kraje które powstały jako wielonarodowościowe tygle (USA, Kanada, Australia). Do początku XX wieku USA wpuszczały niemal wszystkich, którzy chcieli się tam osiedlić, zmieniając ich w dumnych obywateli amerykańskich. Dziś dopływ ten jest ograniczony, ale i tak 15 proc. dzisiejszych mieszkańców Stanów urodziło się poza ich granicami. Po drugie, mamy byłe imperia (Wielka Brytania, Francja), gdzie miliony imigrantów (dziś 13–14 proc. urodzonych w innych krajach) są w znacznej mierze spuścizną po kolonialnej przeszłości. Po trzecie, mamy kraje które same zaprosiły do siebie imigrantów z powodu braku rąk do pracy (np. Niemcy, gdzie imigranci to dziś 19 proc.). Po czwarte wreszcie, są kraje, które po prostu przyciągnęły imigrantów rosnącą zamożnością. W 1997 r. ludność Polski i Hiszpanii była podobna (ok. 39 mln). W następnej dekadzie gospodarczego boomu liczba mieszkańców Hiszpanii wzrosła jednak do 46 mln, głównie dzięki imigracji (dziś 15 proc. mieszkańców).
Istota problemu nie leży jednak w tym, jak wielu imigrantów przybyło do kraju, ale czy udaje się rozwiązać problem ich integracji z resztą społeczeństwa. Tam, gdzie jest ona dość skuteczna (np. w USA czy Kanadzie), imigracja widziana jest głównie jako gospodarcza i społeczna korzyść. Tam, gdzie wielu imigrantów żyje w odseparowanych gettach, dorasta w biedzie i często nienawidzi kraju, który ich przyjął, obcy kulturowo goście czekają tylko na okazję, by rabować sklepy i podpalać samochody.