Żaden duży kraj w UE nie mógł się w ostatnich kilkunastu latach pochwalić tak szybkim rozwojem, jak Polska. W tym czasie przez wszelkie kryzysy przechodziliśmy suchą stopą. Nie inaczej było w trakcie pandemii, a nawet dzisiaj, w kontekście wojny w Ukrainie, która teoretycznie w polską gospodarkę powinna uderzać mocniej niż w inne. Tymczasem z najnowszych prognoz Komisji Europejskiej wynika, że na koniec 2023 r. realny PKB Polski będzie o ponad 10 proc. większy niż w 2019 r., ostatnim roku przed wybuchem pandemii. Lepiej radzić sobie mają tylko Irlandia oraz Słowenia.
Niestety, dzisiaj Polska wyróżnia się też poziomem inflacji. W tym roku, jeśli wierzyć prognozom KE, nieco szybszy wzrost cen odnotuje kilka państw naszego regionu, ale w 2023 r. inflacja praktycznie wszędzie mocno wyhamuje. W Polsce pozostanie zaś wysoka. Tymczasem rekordzistami pod tym względem byliśmy też w 2021 r. W zaledwie trzy lata poziom cen towarów i usług konsumpcyjnych w Polsce podskoczy o 26 proc.!
Czytaj więcej
Konsekwencje ataku Rosji na Ukrainę wyraźnie zahamują rozwój europejskiej gospodarki, ale większości krajów UE, w tym Polsce, powinno się udać uniknąć nawet tzw. technicznej recesji.
Tych dwóch faktów – bardzo szybkiego wzrostu aktywności ekonomicznej i bardzo wysokiej inflacji – nie da się od siebie oddzielić. Owszem, obecnie wzrost cen w Polsce jest w dużej mierze pokłosiem ataku Rosji na Ukrainę i spowodowanych tym zawirowań na rynku surowców. Ale uporczywość inflacji, widoczna w prognozach KE, to przejaw przegrzania gospodarki. NBP podjął już starania, aby koniunkturę nieco schłodzić, ale na przeszkodzie staje rząd z jego 13. i 14. emeryturami oraz obniżką podatków. Do tego zaproponowane niedawno wakacje kredytowe, które mają przysługiwać każdemu bez względu na sytuację finansową, to – jak wyliczają ekonomiści z Citi Handlowego – ekwiwalent obniżki stóp procentowych o 1,5 pkt proc.
To, że rząd na rok przed wyborami stara się podtrzymać szybki wzrost dochodów gospodarstw domowych, jest zrozumiałe. Ale to krótkowzroczna polityka, bo dla dobrobytu ostatecznie ważny jest wzrost siły nabywczej dochodów, a nie ich nominalna wartość. Inflacja zaś tę siłę nabywczą konsekwentnie podgryza.