Maria Wiśniewska: Repolonizacja banków. Fakty i mity

Ingerencja polityków w reguły działania znacjonalizowanego Pekao będzie dlań śmiertelnym zagrożeniem – pisze była prezes tego banku.

Publikacja: 14.11.2016 17:55

Maria Wiśniewska: Repolonizacja banków. Fakty i mity

Foto: Fotorzepa/ Andrzej Cynka

W ostatnich tygodniach przetacza się przez łamy wielu dzienników i tygodników dyskusja o Banku Pekao. Wszystko za sprawą decyzji inwestora strategicznego, jakim przez ostatnie 17 lat był dlań włoski UniCredit, który zdecydował się sprzedać swój pakiet akcji.

Dyskusja toczy się głównie wokół idei tzw. repolonizacji banków. Wystawiony na sprzedaż kontrolny pakiet akcji drugiego co do wartości aktywów banku jest w oczach zwolenników tej idei wyjątkową okazją. Okazją tym większą, że dotyczy banku dysponującego dużą nadwyżką kapitałów, przekraczającą obowiązujące normy. Pokusa jej wykorzystania na bliżej nieokreślone cele wydaje się wygrywać z logiką długoterminowego zarządzania bezpieczeństwem banku.

Dlaczego UniCredit nie negocjuje z innymi

Powszechnie wiadomo, że sprzedaż akcji Banku Pekao jest dla UniCredit transakcją ratunkową. Kiedy w roku 1999 polski minister skarbu wybierał go na inwestora strategicznego dla Pekao, włoski bank nazywany był na rynku kapitałowym w Europie i świecie „nieoszlifowanym diamentem”. Po udanej konsolidacji na rynku włoskim miał potencjał i wybrał strategię rozwoju, która przyjmowana była z uznaniem przez inwestorów. Strategię międzynarodowego rozwoju.

Dla Pekao był to dobry wybór. Zasilony kapitałowo zdobył dostęp do najlepszego bankowego know-how. Lata po prywatyzacji to czas zrównoważonego rozwoju banku. Wzmacnianie pozycji rynkowej i ostrożne zarządzanie ryzykiem. W konkurencyjnym wyścigu o depozyty i kredyty Bank zawsze na pierwszym miejscu stawiał bezpieczeństwo. I choć w symbiotycznej koegzystencji z polską gospodarką nie uniknął problemów złych długów, których przyczyny – poza błędami samego banku w ocenie ryzyka – tkwią w ogólnym stanie gospodarki, to poziom wypłacalności zawsze gwarantował i gwarantuje bezpieczeństwo zgromadzonych w nim depozytów. W oczach Polaków zyskał opinię banku konserwatywnego. Kiedy odmawiał udzielania kredytów denominowanych we frankach szwajcarskich tłumacząc, że ryzyko kursowe istnieje zawsze i nie można obarczać nim gospodarstw domowych, wskazywany był jako bank nie przystosowany do współczesnej rzeczywistości. Byli i tacy, którzy przyczyn takiego zachowania Banku upatrywali w decyzjach włoskich właścicieli, nie zainteresowanych poprawą losu Polaków. Czas pokazał, że konserwatyzm w podejściu do ryzyka opłaca się i bankowi i jego klientom i jego akcjonariuszom. W dzisiejszym portfelu kredytowym Banku jest ok. 4 proc. kredytów we frankach. W całości zostały przejęte wraz z aktywami przejmowanej przed laty części Banku BPH. To niedużo w porównaniu ze średnio ok. 20- procentowym udziałem tych kredytów w portfelach innych banków.

Ten sam czas nie był już tak pomyślny dla UniCredit. Nie wchodząc w przyczyny finansowych tarapatów, które teraz przeżywa, powiedzieć możemy, że „uczeń przerósł mistrza”. Dziś w sprzedaży Banku Pekao UniCredit upatruje ratunku. Wydawałoby się, że w tej sytuacji gra toczyć się będzie o uzyskanie jak najwyższej ceny za oferowany do sprzedaży pakiet akcji. Tymczasem wchodząc w negocjacje z PZU, namaszczonym przez państwowego właściciela, doprowadza do przeceny akcji Banku na giełdzie, gdyż inwestorzy widzą zagrożenie przejęcia kontroli przez państwo. Osłabia w ten sposób swoją pozycję w negocjacjach ceny sprzedawanego pakietu i aż dziwne, że włoscy właściciele UniCredit nie protestują przeciwko takiemu działaniu na szkodę banku.

Powstaje pytanie, dlaczego UniCredit nie podejmuje negocjacji z innymi bankami w celu sprzedaży akcji Pekao, podobnie, jak było to w przypadku irlandzkiego AIB sprzedającego przed kilkoma laty Bank Zachodni WBK. Klucz do odpowiedzi na to pytanie leży w ocenie ryzyka związanego z inwestowaniem dziś na naszym rynku. Polska jest uważana za rynek podwyższonego ryzyka głównie z powodów politycznych. Niejasna strategia gospodarcza, niechęć do inwestorów zagranicznych, napięcia w finansach publicznych zniechęcają do inwestowania u nas. W tej sytuacji, zważywszy dodatkowo na wartość transakcji (ok. 3 mld euro) nie jest łatwo szybko znaleźć kandydatów do nabycia oferowanego pakietu. Nawet jeśli stan samego Banku byłby najlepszą rekomendacją dla dokonania takiej inwestycji.

Pozostaje jeszcze droga przez giełdę, tak jak to miało miejsce niedawno, kiedy UniCredit sprzedał z sukcesem 10 proc. akcji Banku Pekao. Dlaczego więc rząd nie zważając na interes Banku oraz jego klientów podejmuje krucjatę o jego repolonizację i dlaczego inwestorzy w repolonizacji właśnie widzą ryzyko i sprzedają akcje?

Pomysł repolonizacji nie jest nowy. Zwolennicy tej idei głoszą, że banki z dużym udziałem kapitału zagranicznego realizują interesy zagranicy, a nie interesy polskie. Czynią to rzekomo na wiele sposobów, z których najczęściej podnoszone to wyprowadzanie pieniędzy do zagranicznych spółek-matek, drenowanie polskich banków przez wypłacanie dywidendy i pogarszanie bilansu płatniczego Polski czy wreszcie wstrzymywanie finansowania gospodarki w kryzysie, w którym to finansowanie jest najbardziej potrzebne. A to wszystko razem możliwe poprzez przeniesienie centrów decyzyjnych z Polski do central banków – matek.

Rzeczywistość tymczasem wygląda tak.

Bank Pekao jest notowany na Warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych i spełnia – podobnie jak inne notowane na giełdzie banki – wszystkie wymogi transparentności. Innymi słowy publikuje sprawozdania finansowe skrupulatnie analizowane przez inwestorów, którzy nigdy nie podnieśli larum, że inwestor strategiczny wyprowadza z banku pieniądze i działa na ich szkodę.

Ponadto wszystkie przepływy zagraniczne są monitorowane przez Narodowy Bank Polski i Komisję Nadzoru Finansowego. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek sygnalizowano jakieś niepokojące przepływy z polskich banków do ich spółek- matek.

Wypłata dywidendy, która przynależy do wyłącznej decyzji walnych zgromadzeń banków może być skutecznie ograniczana przez władze nadzorcze, jeśli uznają, że sytuacja wymaga wzmocnienia kapitałowego banków. Taką sytuację mieliśmy w Polsce. Po wybuchu kryzysu w roku 2008 Komisja Nadzoru Finansowego wobec niepewności co do dalszego rozwoju sytuacji wydała rekomendację, zalecającą niewypłacanie dywidendy w roku 2009. Wszystkie banki, a więc i Bank Pekao zastosowały się do tej rekomendacji. Dywidendy wypłacanej z zysku za rok 2008 akcjonariusze nie otrzymali. Zalecenia KNF w sprawie wielkości wypłacanej dywidendy, dziś wydawane indywidualnie poszczególnym bankom w zależności od ich sytuacji finansowej i wskaźnika wypłacalności są skutecznym narzędziem nadzorczym w stosunku do banków działających w Polsce. Tak więc w polskich rękach jest de facto kwestia wielkości wypłacanych przez banki dywidend.

I wreszcie argument o wstrzymywaniu przez banki z udziałem inwestorów zagranicznych finansowania gospodarki w sytuacjach kryzysowych. Po wybuchu kryzysu w 2008 roku banki na całym świecie wstrzymały oddech. Nowa sytuacja wymagała nowej oceny ryzyka, w szczególności ryzyka kredytowego. I choć w Polsce żaden bank nie wstrzymał kredytowania polskich przedsiębiorstw, to zwolennicy repolonizacji używają przykładu innych krajów dla poparcia swojej tezy. Na przykład skoncentrowanie kapitału banków litewskich w rękach banków skandynawskich doprowadziło do nagłego przerwania zasilania kredytowego przedsiębiorstw i w konsekwencji do znacznie głębszego kryzysu niż w innych krajach. W Polsce jednak nigdy nie mieliśmy i nie mamy tak wysokiej koncentracji kapitału banków w rękach banków pochodzących z tego samego kraju, ani nawet z tego samego regionu.

Pomocna dłoń EBOR

Nie można jednak zaprzeczyć istnienia ryzyka nagłego wstrzymania finansowania przedsiębiorstw i dewastacji całej gospodarki. Dostrzegał je Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju, zaangażowany kapitałowo w wielu bankach w Europie Środkowo-Wschodniej razem z inwestorami strategicznymi z innych krajów. Wobec kryzysu w roku 2008 EBOR zdając sobie sprawę, jak ważne jest zachowanie banków dla utrzymania makroekonomicznej stabilności, koordynował – wraz z Unią Europejską i Międzynarodowym Funduszem Walutowym – działania banków zaangażowanych kapitałowo w naszym regionie. Inicjatywa ta przybierając nazwę Vienna Initiative weszła na stałe do arsenału narzędzi działania EBOR-u i – co ciekawe – kierowana jest przez Polaka, prezesa Marka Belkę. Koordynacja nie zmierzała do określonego działania, a raczej do powstrzymania się od działania, polegającego na wycofywaniu się z finansowania przedsiębiorstw w krajach dotkniętych kryzysem. W sytuacji kryzysowej banki redefiniują ryzyko swoich kredytobiorców, ale też obserwują zachowanie swoich konkurentów. Niepewność co do zachowania innych banków zwiększa presję na zmniejszanie własnego zaangażowania, a nawet ucieczkę z danego kraju tworząc klasyczny mechanizm zachowania stadnego. Każdy bank chciałby być pierwszym „uciekinierem” z tej sytuacji i nie być zablokowanym, kiedy inne banki uciekną przed nim.

Inicjatywa EBOR-u była skuteczna i co ważniejsze, nie była jednorazowym przedsięwzięciem, ale poprzez włączenie jej do repertuaru działań nadzorczych Unii Europejskiej stanowi istotne ograniczenie tego ryzyka na przyszłość.

Widać więc gołym okiem, że więcej mitów w opowieściach zwolenników repolonizacji niż faktów. Pomimo to idea repolonizacji lansowana jest jako jedyna droga do uniknięcia zagrożeń, które już teraz, jak się okazuje, jesteśmy w stanie całkiem nieźle kontrolować.

Ryzykowna repolonizacja

Nie wspomina się natomiast w ogóle o ryzykach związanych z samą repolonizacją. Jest to o tyle niepokojące, że decyzje strategiczne, z natury rzeczy trudniej odwracalne, wymagają szczególnego namysłu i odpowiedzialności. A szczególnie jeśli dotyczą banków porównywanych często do krwioobiegu gospodarki. Wiadomo przecież, że zakłócenia krwioobiegu grożą śmiercią całemu organizmowi.

Repolonizacja, która w przypadku planowanej transakcji z PZU oznacza de facto renacjonalizację Banku Pekao niesie ryzyka dla banku, jego klientów i mniejszościowych akcjonariuszy.

Powtarzany często przez przedstawicieli rządu argument, że spółki państwowe mają inne cele niż zysk jest bardzo złowieszczy dla banku. O ile można wyobrazić sobie funkcjonowanie na przykład publicznej służby zdrowia jako organizacji non profit, o tyle w przypadku banku oznacza bezpośrednie zagrożenie dla wypłacalności depozytów ulokowanych w banku wraz z należnymi od nich odsetkami.

Państwowe władztwo nad bankami oznacza prędzej czy później konflikt interesów, a interesy banków w tym konflikcie są zawsze na straconej pozycji.

Dla przykładu ratowanie przez polityków upadających przedsiębiorstw lub nawet całych branż, obliczone najczęściej na wyborczy wynik, wymaga prawie zawsze kapitału, który najłatwiej znaleźć w państwowym banku. Opór zarządu przed pompowaniem pieniędzy w takie przedsiębiorstwa kończy się zwykle zmianą kierownictwa. A sprzeniewierzenie się regułom oceny ryzyka kredytowego przez zarząd powoływany przez tych samych polityków i podjęcie takiego finansowania jest zwycięstwem interesów politycznych kosztem interesów banku i bezpieczeństwa zgromadzonych w nim środków.

Ingerencja polityków w reguły funkcjonowania znacjonalizowanego Banku Pekao jest dla niego śmiertelnym zagrożeniem.

Dwaj rywale w jednej grupie

Repolonizacja za pośrednictwem kontrolowanego przez państwo PZU niesie też inne ryzyka. Instytucja ubezpieczeniowa zarządza innymi niż bank ryzykami finansowymi. Ma własne wymogi kapitałowe oraz wymogi bezpieczeństwa finansowego. Nikt nie zastanawia się, jak te wszystkie ryzyka będą się kumulować w skonsolidowanym bilansie grupy kapitałowej bankowo-ubezpieczeniowej, jaka zaczyna powstawać z PZU w roli głównej. Jak wiadomo w grupie jest już kupiony wcześniej przez PZU Alior Bank. Funkcjonowanie w ramach jednej grupy dwóch konkurencyjnych wobec siebie banków wydaje się rozwiązaniem dosyć karkołomnym, a jak dotąd nie słyszymy o jakiejkolwiek koncepcji rozwiązania tego problemu. Nikt też nie zastanawia się, z jaką łatwością ubezpieczyciel będzie mógł realokować kapitały na pokrycie swojego ryzyka kosztem bezpieczeństwa banku. A przecież już teraz słyszymy o problemach całej branży ubezpieczeniowej związanych między innymi z rosnącym ryzykiem ubezpieczeń komunikacyjnych w Polsce. Dla zwolenników repolonizacji argumenty te wydają się być bez znaczenia. Najważniejsze, że przepływy będą z polskiej kieszeni do polskiej kieszeni. Nikomu nic do myślenia nie daje fakt, że nie ma na świecie ani jednego przypadku połączenia kapitałowego biznesu bankowego z ubezpieczeniowym, które zakończyłoby się sukcesem.

Pytanie zwolenników repolonizacji o bankasurance uprzedzę odpowiadając, że wykorzystanie bankowych kanałów dystrybucji do sprzedaży produktów ubezpieczeniowych i odwrotnie nie wymaga powiązań kapitałowych. Sprawę współpracy banku i ubezpieczyciela rozwiązuje zwykła umowa o współpracy handlowej.

W czasie prywatyzacji Banku Pekao przed siedemnastu laty wspólna sprzedaż produktów bankowych i ubezpieczeniowych miała swój potencjał w Polsce. Pozyskanie niejako podwójnie zainteresowanego akcjonariusza-ubezpieczyciela było w interesie Banku. Ale z góry założono, że jego udział w kapitale Banku nie przekroczy pięciu procent. Taką rolę odegrał Allianz AG.

Ryzyko zbytniej „kreatywności"

Inne ryzyko to możliwość dokonywania przez państwowego właściciela, nazwijmy to – kreatywnych operacji kapitałowych. Przykład mieliśmy niedawno w PGE. Przesunięcie kapitału zapasowego na kapitał akcyjny przyniosło skutek w postaci należności podatkowych w kwocie ponad stu milionów złotych, których beneficjentem stał się budżet państwa. Wypłacanie dywidendy wszystkim akcjonariuszom jest według zwolenników repolonizacji, nieprzyzwoitym drenażem, ale drenaż przy użyciu mechanizmu podatkowego tylko do jednej, państwowej kieszeni jest w porządku. Nijak to się ma do standardów rynku kapitałowego i polityki równego traktowania i poszanowania praw mniejszościowych akcjonariuszy, wśród których są też polscy prywatni inwestorzy, w tym resztki funduszy emerytalnych, tak krótkowzrocznie spacyfikowanych przez poprzednią władzę. Ryzyko to niczym miecz Damoklesa wisi nie tylko nad państwowymi spółkami, ale i nad całym polskim rynkiem kapitałowym. Ofiarą jest już słabnąca z miesiąca na miesiąc Warszawska Giełda Papierów Wartościowych. Ale o tym, że silny rynek kapitałowy i silna giełda są potrzebne polskiej gospodarce, bo tylko one są w stanie przyciągać kapitały potrzebne do rozwoju nikt z polityków specjalnie nie myśli. Podobnie, jak nie myśli o tym, co po wyschnięciu unijnego źródła finansowania większości polskich wielkich projektów gospodarczych. Wtedy dopiero wzrośnie rola zarówno rynku kapitałowego, jaki i samych banków.

Tu i tam słychać też argument, że jeśli PZU ma pieniądze, to niech kupuje co chce. Nie odmawiam zarządowi ubezpieczyciela autonomii w podejmowaniu decyzji. Faktu jednak, że zakup akcji Banku Pekao od UniCredit nie jest autonomiczną decyzją zarządu PZU nikt nie ukrywa.

Najbardziej przerażające jest jednak to, że główny akuszer tej transakcji, to znaczy wicepremier odpowiedzialny za gospodarkę i finanse zna doskonale reguły gry na rynku kapitałowym i ryzyka towarzyszące działalności bankowej i ubezpieczeniowej, a mimo to przedkłada cele polityczne ponad racje polskiej gospodarki. I to zarówno w krótkim okresie, akceptując wypływ z Polski ogromnej sumy 3 miliardów euro, jak i w dłuższej perspektywie, zwiększając ryzyka funkcjonowania zarówno Pekao, jak i PZU.

Bank Pekao anno domini 2016 jest innym bankiem niż Pekao w 1999 r. Sprzedaż akcji dotychczas będących w rękach inwestora strategicznego poprzez giełdę wydaje się być dzisiaj najlepszym rozwiązaniem. Automatycznie „repolonizacji” ulegnie nadzór nad bankiem. Wyjście inwestora strategicznego oznacza bowiem, że bank nie będzie już podlegał skonsolidowanemu nadzorowi sprawowanemu dotąd przez Bank Włoch i Europejski Bank Centralny, a wyłącznie przez polską Komisję Nadzoru Finansowego. Gra idzie o bezpieczeństwo i przyszłość Banku oraz milionów jego klientów. Tymczasem zamiary rządu paradoksalnie służą dziś krótkoterminowym interesom UniCredit bardziej niż długoterminowym interesom Polaków.

Autorka jest doktorem socjologii, ekonomistą, menedżerem, adiunktem na Wydziale Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego, a także niezależnym członkiem rady nadzorczej Orange Polska. W latach 1998–2003 była prezesem Banku Pekao.

W ostatnich tygodniach przetacza się przez łamy wielu dzienników i tygodników dyskusja o Banku Pekao. Wszystko za sprawą decyzji inwestora strategicznego, jakim przez ostatnie 17 lat był dlań włoski UniCredit, który zdecydował się sprzedać swój pakiet akcji.

Dyskusja toczy się głównie wokół idei tzw. repolonizacji banków. Wystawiony na sprzedaż kontrolny pakiet akcji drugiego co do wartości aktywów banku jest w oczach zwolenników tej idei wyjątkową okazją. Okazją tym większą, że dotyczy banku dysponującego dużą nadwyżką kapitałów, przekraczającą obowiązujące normy. Pokusa jej wykorzystania na bliżej nieokreślone cele wydaje się wygrywać z logiką długoterminowego zarządzania bezpieczeństwem banku.

Pozostało 96% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację