Emocje wokół tzw. tzw. kredytów frankowych wzrosły latem w oczekiwaniu na orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości UE, które może prowadzić do uznania umów za nieważne i zmiany kredytów na złotowe, ale z pozostawieniem korzystniejszego „frankowego" oprocentowania. To ucieszyłoby kredytobiorców i zmartwiło banki, do których problem wróciłby jak bumerang.
Długo nie rozumiano problemu i nie dostrzegano rodzajów ryzyka bankowego, w tym walutowego, stopy procentowej, kredytowego i prawnego, związanych z tzw. kredytami frankowymi. Można zrozumieć, że ryzyko to nie było w pełni rozpoznane przez niektórych kredytobiorców (choć niewiedza nie usprawiedliwia). Ale trudno uwierzyć, że ryzyko bankowe nie było dostrzegane przez banki, które w zarządzaniu nim się specjalizują.
Można założyć, że banki miały świadomość możliwych konsekwencji, ale liczyły na szczęście, stabilność kursów walutowych. I były żądne zarobku, co jest ich celem podstawowym. Pazerni byli też niektórzy (choć nie wszyscy) klienci, którzy nabywali nieruchomości o wartości powyżej możliwości finansowych, na wynajem lub sprzedaż z zyskiem.
Banki, które w pierwszej dekadzie XXI w. nie oferowały tzw. kredytów frankowych, „cierpiały" i były postrzegane jako „frajerzy". Dziś „cierpią" te, które ich udzielały. Problem nie dotyczy więc wszystkich banków. A tych, których dotyczy, dotyka w różnym stopniu, zależnie od wielkości portfela i rodzajów kredytów (sprawa w TSUE odnosi się do indeksowanych).
Problem w tym, że jeśli banki będą musiały przewalutować kredyty i stosować do nich dotychczasowe „frankowe" oprocentowanie, to poniosą straty, w skali sektora do udźwignięcia, ale w przypadku pojedynczych banków mogące sprawić problemy. Jeśli wpadną one w tarapaty, będą prawdopodobnie ratowane z pieniędzy nas wszystkich. Wystąpi ryzyko „zarażenia", wręcz efekt domina. Banki zaś będą się starały przerzucić część kosztów na swoich klientów.