Bacusia ubito i narodził się Konrad. Jak pan myśli, jakie „Dziady" pokazałby dziś Swinarski?
Myślę, że odkrywcze, może obrazoburcze. Ale to wynikałoby z głębokiej analizy, a nie powierzchownego buntu dla buntu. Prowadził poważny dialog z Bogiem, ze światem, z człowiekiem, z sobą. Wspaniałość Konrada, polegała na tym, że nikogo nie kształtował na swoje podobieństwo. W każdym pielęgnował to, co szczególne i najpiękniejsze.
Został pan aktorem ekstremalnym na długo przed Poniedziałkiem, grając Wiarusa w „Warszawiance" Dziewulskiej i Tomaszewskiego.
Ucieszyłem się na tę rolę, bo wiele się nasłuchałem o prawie stuletnim Ludwiku Solskim, który biegał wokół teatru zanim wszedł na scenę zmęczony, zziajany. Nie byłem w wieku Solskiego, a jednak Jerzy Goliński powiedział o mnie: „Jak ma się Trela zestarzeć, jak od dziecka jest stary!". Ku uciesze kolegów postanowiłem się dodatkowo umorusać. Wyszedłem z teatru w kostiumie — na podwórko, gdzie były błotniste kałuże. A kiedy się wytarzałem — poczułem dziwny zapach. Koledzy, którzy wszystko obserwowali z okien, mieli dobrą zabawę. Wcześniej widzieli, jak na podwórko weszła wycieczka... żeby się wysikać. Wniosłem na scenę coś nowego, czyli mocz. Tak zostałem aktorem ekstremalnym!
W Starym Teatrze zagrał pan w spektaklu „Król umiera" Piotra Cieplaka. To rodzaj pożegnania. Nie czuje się pan jak Tadeusz Łomnicki, który tułałsię po Polsce, nie mając stałego adresu?
„Król umiera" to pożegnanie pewnej epoki, ale nie aktorów mojego pokolenia. Gram dalej, bo to moja pasja. Mógłbym teraz zagrać w Starym, ale dyrektor Mikołaj Grabowski spóźnił się z telefonem o 4 godziny. Podpisałem już umowę, gdzie indziej. Oczywiście, wolałbym być w jednym zespole i to w moim Starym Teatrze, do którego Mikołaj Grabowski zaprosił mnie ponownie na przyszły sezon. Nie zamartwiam się jednak, a z mojej tułaczki zrobiłem sobie nawet żart. W odpowiedzi na apel jednego z reżyserów, że aktorzy powinni żyć na walizkach, powiedziałem „Wolnego najmitę" w programie Manna i Materny.
Poza Starym w Krakowie i Narodowym, Dramatycznym, Polonii w Warszawie, zagrał pan w dwóch spektaklach filozoficznych — „Wariacje Tischnerowskie" i „Wielkie kazanie księdza Bernarda" w Teatrze STU.
Pierwszy jest popisem cudownego poczucia humoru księdza Tischnera, drugi efektem szukania deski ratunkowej w momencie zagubienia. Pamiętał o mnie Krzysztof Jasiński, a tekst Kołakowskiego chodził za mną od lat. Mówiłem fragmenty „Rozmów z diabłem" na jego jubileuszu. Minęła dekada i przyjechał do Krakowa już po premierze. Rozmawialiśmy do późnej nocy. Był przejęty spektaklem. Nie mógł pojąć, że da się przełożyć jego traktat na język teatru. Na przedstawieniu siedział w pierwszym rzędzie. Najpierw głęboko w fotelu, a potem tak się wychylił — opierając brodę na lasce, że o mało nie wszedł na scenę. Miałem uczucie, że gra razem ze mną. Oczywiście, diabła! A po premierze słyszano w foyer powtarzane zdanie jednego z widzów: „Ja się, k...., chyba od dziś nawrócę!".
Podobno, gdy, jeszcze jako dziecko, przyjeżdżał pan na wycieczki do Krakowa, to po całodniowym zwiedzaniu, był pan tak zmęczony, że zasypiał w fotelach Teatru im. Słowackiego. Pierwszy kontakt ze sceną był nieudany?
Wręcz przeciwnie, bo fotele były bardzo wygodne! Nie mogę powiedzieć, jak wielu kolegów, że urodziłem się aktorem. Wychowywałem się na kinie objazdowym. Lubiłem książki. Moją czytelniczą wyobraźnię rozbudzała szkolna nauczycielka. Rysowałem, rzeźbiłem. Przygoda ze sceną zaczęła się od liceum plastycznego. Myślałem o scenografii na ASP. Interesowała mnie machina teatralna. Ale sytuacja rodzinna zmusiła mnie do podjęcia pracy. Zatrudniłem się w pracowni plastycznej teatru lalek w Nowej Hucie. Jaremowie zabrali mnie stamtąd do Groteski — „teatru formy", który tworzyli Skarżyńscy, Mikulski, a wcześniej Kantor.
Zdał pan do szkoły teatralnej, mając 23 lata.
Nie wierzyłem, że się dostanę. Namówili mnie koledzy z Groteski. Zdawałem w tajemnicy przed panią dyrektor Jaremową, równolegle grając w teatrze. Może nigdy na nic nie jest za późno? Na odrodzenie się Teatru TV też?
—rozmawiał Jacek Cieślak