Kilka dni temu pisałem, że stawką kryzysu na wschodnich granicach Ukrainy może być uznanie przez Rosjan niepodległości samozwańczych republik Donieckiej i Ługańskiej. Mamy to już za sobą. Rosyjskie wojsko wkroczyło do Donbasu, by prowadzić „operacje pokojowe". To wyjątkowa perfidia i niemal powtórka scenariusza gruzińskiego. Rosjanie są w roli strażaka, który gasi wywołany przez siebie pożar. I nie pomogły nawet świadome wysiłki Kijowa, by nie odpowiadać na rosyjskie prowokacje.
Dziś Donbas jest już kontrolowany przez armię rosyjską. Prawdopodobnie Moskwa przejmie równie szybko pełną kontrolę administracyjną nad okupowanymi terenami Ukrainy. Co do ich losów politycznych trudno mieć wątpliwości, że w nieodległej perspektywie zostanie przeprowadzone referendum, w którym ludność separatystycznych republik opowie się za włączeniem tych terenów do Rosji. Będzie to oznaczało oczywiście śmierć tzw. scenariusza mińskiego, czyli rozmycia ukraińskiej suwerenności w mechanizmie autonomizacji części składowych państwa wobec jego władzy centralnej. Nie odbędzie się to jednak szybko, ponieważ dziś Putin, kontrolując militarnie Donbas, jest w znakomitej pozycji do poczynienia kolejnych aktów agresji przeciw Ukrainie.
Czytaj więcej
„Ostatnie 24 godziny dowodzą tylko obsesji Władimira Putina na punkcie Ukrainy, wręcz szaleństwa rosyjskiego prezydenta. Dobrze, że wejście rosyjskich żołnierzy na terytorium Ukrainy spotkało się z sankcjami Zachodu, a przede wszystkim zamrożeniem Nord Stream 2. Tylko czy to wystarczy, aby Putin się zatrzymał” – dziś w programie głosy z europejskich stolic. W Kijowie jest Jerzy Haszczyński, w Brukseli Anna Słojewska, a w Warszawie Jędrzej Bielecki.
Obecność wojsk rosyjskich w tym regionie ma – przynajmniej z perspektywy Moskwy – status wojsk rozjemczych. To misja pokojowa – twierdzą na Kremlu. Dlatego ważne jest pytanie, czy taką pozostanie. I co się musi wydarzyć, by ten status zmieniła. Trudno mieć wątpliwości, że Rosjanie są gotowi, by kontynuować operacje militarne. Wystarczy kilka konfrontacji z armią ukraińską, a co dużo pewniejsze – seria prowokacji na terenie samego Donbasu, by „sprowokowani" Rosjanie weszli na tereny kontrolowane przez państwo ukraińskie. Czy to możliwe? Więcej, wydaje się, że taki właśnie jest plan. Rosyjskie służby specjalne mają już teraz pełną możliwość organizowania prowokacji. A i możliwości penetrowania terenów przygranicznych ze względu na obawę Ukraińców przed konfrontacją zbrojną się zwiększają. Tak więc Putin przesunął szachy na swojej mikrogeopolitycznej szachownicy.
Wielka wojna – przed którą tak drżymy – się nie wydarzyła. Niemniej wciąż nam grozi. Myślę, że w kolejnych tygodniach i miesiącach ta groźba się nasili. Strategicznie Moskwie chodzi o to, by zmiękczyć, czy zwasalizować Kijów. Jeśli jednak wewnętrzny ferment na Ukrainie nie doprowadzi do atrofii państwa, prowokacje w Donbasie wydarzą się na pewno, a wtedy czołgi i samoloty Putina ruszą na zachód. Czy zatrzymają się przed wejściem do stolicy, jak w Gruzji w lecie 2008 r.? Może tak, może nie. Trzeba jednak założyć, że na dłuższą metę Kreml nie powstrzyma się od działań agresywnych, dopóki nie przejmie w jakiejś formie kontroli nad Kijowem.