Przyznaję – wątpiłem, że przyzwyczajona do streamingów publiczność zechce czekać ponad dwa lata na kolejną część urwanej nagle opowieści. Wątpiłem, że literacki język sagi Franka Herberta oraz oryginalny filmowy styl Denisa Villeneuve’a trafi do masowego, młodego widza. Że jest jeszcze miejsce na tak tradycjonalistyczną fabułę. I że „Diuna” AD 2021 ma szansę dorównać innym wielkim trylogiom: „Władcy Pierścieni” czy „Gwiezdnym wojnom”. Wątpiłem nawet w pomysł obsadzenia w głównych rolach gwiazd młodego pokolenia, Timothée Chalameta i Zendayi, zbyt niedojrzałych – jak sądziłem – na kosmiczno-feudalny kostium. Szkoda mi było talentu reżysera, który postanowił na dekadę zakopać się w trącącej myszką fantastyce.
Cóż, odszczekuję. Druga część „Diuny” daje jeszcze więcej, niż obiecywała pierwsza – to wspaniałe widowisko, zachwycający spektakl. Arcydzieło na miarę epoki.
Villeneuve wydobywa z literackiego pierwowzoru to, co najlepsze. Z jednej strony, królewską tragedię o antyczno-szekspirowskiej proweniencji. Z drugiej strony, space operę opartą na klasycznych wzorcach rozpracowanych przez antropologów i mitoznawców. I chociaż wydawało się, że widzieliśmy podobny schemat na ekranie już tyle razy, to zadziałało raz jeszcze i ruszamy śmiało z bohaterem na jego wyprawę.
Diuna 2: Paul Atryda i jego inicjacje
Scenarzyści podejmują wątki dokładnie tam, gdzie je zostawili na końcu części pierwszej. Paul Atryda wskutek podstępnego ataku na księstwo ojca i całego ich rodu znalazł się wraz ze swą brzemienną matką na niegościnnej części planety Arrakis – pustyni, gdzie hulają burze piaskowe i roi się od gigantycznych, piaszczystych czerwów. Ich los zależy teraz od surowych nomadów, ludu niebieskookich Fremenów.
Czytaj więcej
Praktyka dostarczyła dowodów na słuszność opinii, że prequele i sequele odstają jakościowo od pierwowzorów. „Trylogia Kaladanu” jest inna.