Działania dostosowane do sytuacji w regionie, infolinia dla osób z podejrzeniem koronawirusa, większe możliwości testowania, sprawne diagnozowanie chorych w powiatowych szpitalach i przekazywanie ich jednostkom specjalistycznym – założenia jesiennej strategii antycovidowej na papierze wyglądają dobrze. Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Trudno nie odnieść wrażenia, że jest to strategia dobra dla idealnego społeczeństwa z idealną służbą zdrowia. Ale nie dla Polski.
W chorobach zakaźnych kluczowa jest profilaktyka. W przypadku Covid-19, ale też grypy (a sezon zbliża się wielkimi krokami), kluczowy jest DDM – dystans, dezynfekcja i maseczki. Te ostatnie nie będą jednak obowiązkowe w całym kraju, choć możliwe jest lokalne wprowadzenie takiego nakazu. Wydaje się, że minister zdrowia uważa, iż Polacy sami z siebie, bez odgórnych nakazów, będą się do tych zasad stosować. Może tak by i robili, gdyby wierzyli w koronawirusa. Ale nie wierzą. Wielu uważa, że to zwykła infekcja, którą można przeleżeć w łóżku z pilotem do telewizora i krzyżówką. Nie widzą więc powodu, by zakładać niekomfortowe maseczki.
W ostatnich dniach swoją niewiarę w mikroba objawia wielu rodziców. Nie zgadzają się na to, by dzieci nosiły maseczki, przebywając na szkolnych korytarzach, dezynfekowały ręce (mydło wystarczy), miały mierzoną temperaturę czy w przypadku choroby trafiały do izolatki. To, że chory uczeń może stanowić zagrożenie dla innych, wydaje się rodziców nie interesować. Ważne, by było tak jak dawniej – „bez kagańca".
Brak wiary w powagę epidemii to także efekt niedawnej kampanii wyborczej. Choć na wiosnę wszyscy zostaliśmy uziemieni w domach bez pracy, szkoły i spacerów, rządzący jakoś nic sobie z tego nie robili. Trudno było dostrzec dystans i maseczki na wiecach zarówno u polityków, jak i wyborców. Sceptycy uważają, że gdyby sprawa była poważna, to do takich sytuacji by nie dochodziło. Bo rzeczywiście trudno dostrzec jakąkolwiek spójność między zachowaniem czołowych polityków a wytycznymi głównego inspektora sanitarnego.
Eksperci biją na alarm, że stoimy u progu drugiej fali koronawirusa. Zbiegnie się ona w czasie z sezonem grypowym, więc o pomoc medyczną będzie trudniej niż na wiosnę. Zakażeń może być więcej, bo nie możemy już sobie pozwolić na masowe zamykanie przedsiębiorstw. Trudno będzie też chronić się poprzez szczepienie na grypę, bo szczepionki w aptekach rozchodzą się w kilka minut. W poprzednich latach sięgało po nie zaledwie 4 proc. społeczeństwa i rozmiar dostaw został dostosowany do dotychczasowego popytu. Na większe w tym roku z pewnością nie można liczyć.