Kiedy pod koniec 2020 r. pojawiły się szczepionki przeciwko Covid-19, świat odetchnął z ulgą. Wydawało się, że zaszczepienie jak największej liczby osób pozwoli szybko uporać się z zarazą i tegoroczna wiosenna fala zakażeń będzie już tą ostatnią.
Niestety, dziś już wiemy, że tak nie będzie. W Polsce na pewno nie da się do jesieni osiągnąć odporności populacyjnej. Na razie zaszczepionych jest ok. 40 proc. mieszkańców, a powinno być minimum 60–70 proc. Do września pewnie będzie nieco więcej, ale dynamika szczepień tydzień do tygodnia spada o ok. 30 proc. I w zasadzie ci, którzy chcieli się zaszczepić, już to zrobili.
Szczepienia przeciwko Covid-19 są dobrowolne. Każdy może zdecydować, czy woli uniknąć zachorowania dzięki szczepieniu, czy wybiera drogę do uzyskania odporności poprzez przechorowanie. Z tym że ta druga droga niesie wysokie koszty – nie tylko dla chorego, ale też całego społeczeństwa.
Więcej krążącego wirusa to większe ryzyko powstania wariantów, przeciwko którym nie chronią dostępne obecnie szczepionki. To też większe prawdopodobieństwo tego, że znów będzie lockdown, znów będziemy musieli siedzieć w domu, zamkną się kina, teatry, restauracje, kluby fitness, hotele i granice. A dzieci znów będą się uczyć przez internet, psując w ten sposób oczy, kręgosłupy i więzi społeczne.
Szanując prawo do decydowania o sobie i sposobie leczenia, szanując wolność poglądów i to, iż ktoś może mieć poczucie, że niezaszczepiony staje się obywatelem innej kategorii i że tak być nie powinno, warto się przyjrzeć drugiej stronie medalu. I odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego osoby, które mimo ryzyka związanego z niepożądanymi odczynami poszczepiennymi zaszczepiły się, mają ponosić konsekwencje tego, że ktoś inny tego nie zrobił. Choć mógł.