Nie ma już kibiców pod ścianą płaczu

Turbokapitalizm spowodował, że największe kluby oderwały się od swoich tradycyjnych kibiców i zaczęły ich traktować jak konsumentów, którym z racji emocjonalnego zaangażowania i dozgonnej lojalności w sumie niewiele się należy - mówi socjolog Dominik Antonowicz.

Publikacja: 04.06.2021 10:00

Nie ma już kibiców pod ścianą płaczu

Foto: rys. Mirosław Owczarek

Plus Minus: Co pandemia powiedziała nam o sporcie i kibicowaniu?

Przede wszystkim to, jak niezmiernie istotną częścią życia społecznego jest sport i jak trudno zapełnić pustkę, która powstała po jego wstrzymaniu. Dla kibiców to nie tylko okazjonalna rozrywka, ale też istotna część życia, a emocje, które towarzyszą sportowej rywalizacji, trudno zastąpić. Przecież różne rozgrywki odbywały się nawet podczas wojny, czasem w ukryciu.

Ciebie ten brak emocji sportowych dotknął jakoś osobiście?

Oczywiście. Pamiętam, jak już właściwie wszystkie rozgrywki były wstrzymane, to skakałem po niszowych kanałach sportowych, by trochę tych emocji jeszcze wyszarpać, i znalazłem sobie turecką koszykówkę, bo tam liga wciąż grała. Cieszyłem się każdym meczem, a potem już zupełnie wszystko zostało zatrzymane, sport po prostu przestał istnieć, pustka.

Po dwóch miesiącach bez sportu wydawało się, że spragnieni rywalizacji kibice rzucą się przed telewizory i padną rekordy oglądalności. Jednak oglądalność wcale nie wzrosła, wręcz przeciwnie. Co to nam mówi o nas jako kibicach?

Ale pamiętasz tę pierwszą pandemiczną kolejkę Bundesligi? Niemiecka piłka wracała na stadiony jako pierwsza, wszyscy nie mogliśmy się doczekać powrotu sportu, lecz te pierwsze mecze bez kibiców były strasznie tandetne, jak jakaś gierka treningowa. Okazało się, że mecze przy pustych trybunach tracą naprawdę wiele. To było niestrawne do tego stopnia, że szybko zaczęto w tle emitować ścieżkę dźwiękową z kibicowskim dopingiem, co tylko pokazuje, że sport bez kibiców jest nieatrakcyjny nawet w formule telewizyjnej. Jednak to przecież nie przegoniło nas sprzed telewizorów – i tak oglądaliśmy. Mnie osobiście tak bardzo już brakowało sportowej rywalizacji na żywo, że puściłbyś mi drugą ligę kazachską, też bym oglądał (śmiech).

Skąd w nas właściwie to przywiązanie do sportowej rutyny, by weekend w weekend chodzić na stadion czy chociaż włączać transmisję?

Sport nadaje naszemu życiu pewien rytm – w piłce Ekstraklasa w weekend, a Liga Mistrzów w środku tygodnia. Ale zarazem można powiedzieć, że sport także uatrakcyjnia nam pewną rutynę związaną z życiem zawodowym i rodzinnym. Bo sport na żywo to nieprzewidywalność, czyli niepowtarzalne emocje. To bardzo ważny element rozrywki, a dla tych, którzy śledzą sport od lat, jest on wręcz nieodłącznym elementem życia, więc jego zniknięcie musiało pozostawić u nich dużą wyrwę. Trzeba sobie jasno powiedzieć: my, zapaleni kibice, jesteśmy od sportu po prostu uzależnieni i reagowaliśmy na jego powrót jak na używkę, której nam brakowało.

Jak to się stało, że w pewnym momencie rozwoju ludzkości właściwie znikąd pojawił się sport masowy? Dlaczego to nagle tak chwyciło?

Przede wszystkim rozgrywki ligowe wypełniły lukę czasu wolnego, jaka pojawiła się wraz ze zmianami technologicznymi i kulturowymi. Pojawienie się sportu masowego ściśle związane jest z powstaniem społeczeństwa przemysłowego i dynamicznym rozwojem miast. Kluby sportowe, zwłaszcza piłkarskie, dawały platformę identyfikacji tysiącom robotników migrującym ze wsi do miast, których status społeczny i materialny nie dawał wielu powodów do radości z życia. W końcu też rozwój infrastruktury kolejowej umożliwił podróżowanie między miastami nawet stosunkowo odległymi, więc można było rozgrywać rywalizację ligową i pucharową. To wszystko stosunkowo nieodległa historia, bo najstarsze rozgrywki piłkarskie, czyli Puchar Anglii, liczą sobie ledwie 150 lat.

A platforma identyfikacji na czym polega?

XIX-wieczni robotnicy, czyli nowi mieszkańcy miast, nie mieli zbyt wielu wspólnych płaszczyzn, na których mogliby się odnaleźć. Rola religii spadała, w mieście czuli się wyobcowani, więc to stadion piłkarski naturalnie stawał się bardzo ważnym dla nich miejscem – to tam wykuwała się ich nowa lokalna tożsamość. Kiedy pytano takiego robotnika, kim jest, to co on biedny mógł odpowiedzieć? A tu nagle stawał się kibicem The Reds albo The Toffees. Irlandczycy przypływający do Liverpoolu gromadzili się naturalnie wokół Evertonu, a protestanccy lokalsi wokół Liverpool F.C. Kluby stawały się ośrodkami, wokół których mężczyźni się integrowali. Sport masowy jest więc naturalnym produktem społeczeństwa przemysłowego.

Rozumiem, że społeczna rola sportu zmienia się wraz z tym, jak zmienia się społeczeństwo?

Zdecydowanie. Sport jest emanacją życia społecznego, odzwierciedla zachodzące w nim procesy i zjawiska, stąd też dziś wszechobecna komercjalizacja sportu, koncentracja kapitału w największych ligach oraz klubach, a także rosnący wpływ stacji telewizyjnych na strukturę i kształt rozrywek. Niektórzy kibice przeciw temu próbują protestować, widać ogromną nostalgię za piłką nożną, która rzeczywiście niegdyś wyglądała zupełnie inaczej, ale też widać dużą idealizację futbolu z lat 80. i 90. XX wieku. Tyle że po 150 latach sport pełni już inne funkcje. Kluby nie są już bazą wyłącznie dla lokalnych kibiców, a kibicami nie są tylko robotnicy, ale mamy tu cały przekrój społeczeństwa. I nie są to tylko mężczyźni, bo coraz większą grupę stanowią kobiety.

Wciąż jednak głównie mężczyźni.

Ale ten bastion męskości powoli kruszeje. To nie jest wyłącznie męski świat, nawet wśród ultrasów, czyli najbardziej zaangażowanych kibiców, zaczynają się pojawiać kobiety na pełnych prawach, czyli nie jako dziewczyny swoich chłopaków. Natomiast cały czas kluby są istotnym elementem tożsamościowym. Zresztą nie tylko w miastach, bo jeśli spojrzymy na największe kluby, to często identyfikują się z nimi całe regiony. Taki Lech Poznań to przecież klub właściwie całej Wielkopolski. Dziś to już często bardzo stabilny punkt identyfikacji, który dziedziczy się po ojcach, dziadkach...

Ale po co nam właściwie dziś ta identyfikacja? Jak ktoś 150 lat temu przypływał z Irlandii do Liverpoolu, to rozumiem, że musiał się jakby na nowo stworzyć, ale w XXI wieku jesteśmy na zupełnie innym szczeblu rozwoju, także społecznego.

Ludzie zawsze szukali i zawsze będą szukać poczucia wspólnoty. Potrzebujemy takich form i rytuałów, dzięki którym będziemy czuć, że to nasze miejsce na świecie. Potrzebujemy się angażować w życie lokalnej społeczności, a najłatwiej robić to właśnie na płaszczyźnie klubowej. Jak przyjeżdżasz do Warszawy i szukasz potwierdzenia, że to twoje miejsce, to zaczynasz kibicować Legii. I dlatego też w Warszawie pokutuje stereotyp, że Legia to głównie klub podwarszawskich wsi, miasteczek oraz przyjezdnych. I być może coś w tym jest.

Ciągle obracamy się wokół migracji społecznych.

Bo migracja jest tu słowem kluczem. Jeśli ktoś chciałby sprawdzić, w których angielskich miastach przyrost ludności w latach 1800–1900 był najbardziej dynamiczny, to wystarczy, że rzuci okiem na tabelę pierwszej edycji rozgrywek ligowych – tam grały kluby wyłącznie z takich miast. W świecie, który ciągle bardzo szybko się zmienia, potrzeba tożsamości lokalnej jest nie do przecenienia, a nie ma skuteczniejszego sposobu realizowania jej niż poprzez fakt kibicowania lokalnemu klubowi. Dlatego ludzie pochodzący z Włocławka w każdym mieście zawsze się wzajemnie odnajdują, jak tylko gra koszykarski Anwil, a ludzie pochodzący z Kędzierzyna-Koźla, jak gra siatkarska Zaksa.

A jak komercjalizacja sportu zmienia jego społeczne znaczenie?

Do sportu idealnie pasuje koncepcja turbokapitalizmu amerykańskiego ekonomisty Edwarda Luttwaka. Procesy globalizacyjne, których znaczenie trudno przecenić, stworzyły ogromne możliwości generowania dochodów. Możliwości te są jednak eksplorowane w sposób skrajnie nieproporcjonalny przez największe ligi, kluby i zawodników. Piłka nożna w Europie ulega stopniowej oligarchizacji, czego najlepszym dowodem jest to, że ostatnim klubem spoza tzw. Big Five, czyli pięciu najbogatszych lig, który wygrał Ligę Mistrzów, było FC Porto w 2004 roku. Rynek zdominowali najwięksi gracze, zresztą już od dawna Liga Mistrzów nie jest pucharem prawdziwych mistrzów krajowych, tylko najlepszych klubów z najlepszych lig.

Klubów, które wzbudzają globalne zainteresowanie.

Właśnie. Turbokapitalizm spowodował, że największe kluby oderwały się od swoich tradycyjnych kibiców i zaczęły ich traktować jak konsumentów, którym z racji emocjonalnego zaangażowania i dozgonnej lojalności w sumie niewiele się należy. Wartość kibica mierzona jest głównie grubością jego portfela, a jego relacje z klubem zostały ograniczone do transakcji kupna-sprzedaży usług rozrywkowych. Tymczasem w kibicowaniu od zawsze chodziło o coś znacznie więcej – o bycie, poczucie wspólnoty, o taką niespotykaną w innych miejscach braterskość. Jak jesteś lokalnym kibicem Manchesteru City, to dla klubu jesteś dziś jednym z wielu kibiców, wcale nie ważniejszym niż kibice z Azji czy Ameryki. Świat się skurczył. Natomiast różni kibice pełnią różne funkcje – ci z Japonii nie wypełnią Etihad Stadium (stadion Manchesteru City – red.) na meczu z Burnley. Oni przylecą chętnie na mecz z Barceloną albo derby z Manchesterem United, ale nie na starcie z drużyną, o której niewiele wiedzą.

Ale to oni są coraz ważniejsi dla klubowych budżetów.

Tak, nawet jeśli w ogóle nie bywają w Europie, to jednak to oni kupują koszulki przez stronę internetową, to do nich coraz częściej kierowane są reklamy, za które płacą sponsorzy. Robotnicy z Manchesteru, którzy gotowi są za swoją drużyną jechać na pucharowe starcie w zimny, jesienny wieczór do Stoke, takiej wartości dla klubu już nie mają, choć to oni czują się najmocniej z nim związani emocjonalnie. Tymczasem kibice z Azji potrafią przecież przerzucić swoje sympatie kibicowskie wraz z transferem największej gwiazdy, co miało choćby miejsce po odejściu Davida Beckhama z Manchesteru United do Realu Madryt. Zresztą podobne zjawisko możemy dostrzec także w Stanach Zjednoczonych, gdzie sportowcy celebryci, na przykład w koszykarskiej NBA, coraz częściej mają swoją oddaną grupę sympatyków, którzy nie są typowymi kibicami klubowymi.

Ale może to całkiem pozytywne zjawisko, że dzisiejsza technologia otwiera nam nowe możliwości, że nie musimy kibicować lokalnemu klubowi, tylko możemy sobie dowolnie wybrać obiekt kibicowskiego oddania i śledzić życie klubu, jakbyśmy mieszkali w Londynie, Barcelonie czy Monachium?

Oczywiście, to jest ciekawa zmiana, ale takie kibicowanie nazwałbym kanapowym. Nie odbieram mu emocjonalności, bo jak ktoś kibicuje Tottenhamowi czy West Hamowi, które są bardzo popularne w Polsce, to na pewno mecze tych drużyn naprawdę przeżywa. Ale co to ma wspólnego z kibicowaniem tych ludzi, którzy jadą w poniedziałkowy wieczór do Stoke, którzy naprawdę poświęcają dla tego kibicowania bardzo dużo, oczywiście w stosunku do tego, co mają... Oni mają poczucie, że świat się zmienia w kierunku dla nich niekorzystnym, bo ich rola jako kibiców kiedyś była zdecydowanie większa.

Natomiast najciekawszą zmianą jest to, że dziś możesz kibicować zarazem Polonii Środa Wielkopolska i być całkiem oddanym kibicem Barcelony – i te dwie tożsamości kibicowskie są równoległe, nie kolidują ze sobą. Szansa, że twoje dwa kluby, ten lokalny i globalny, ze sobą kiedykolwiek zagrają, jest skrajnie mała, ale i tak to jest fascynujące, że można tak dzielić dziś swoją tożsamość.

Jak długo mieszkasz w Toronto? Zdążyłeś już poczuć więź z jakąś miejscową drużyną?

Mieszkam tu od września i zdecydowanie jestem już mocno emocjonalnie zaangażowanym kibicem Toronto Maple Leafs (śmiech). Wcześniej hokej nie był mi jakoś szczególnie bliski, śledziłem oczywiście wyniki, ale ja śledzę wyniki właściwie wszystkich sportów, natomiast hokej nie wywoływał we mnie większych emocji. A teraz całkowicie zakochałem się w lidze NHL i na pewno będę ją już śledził niezależnie od tego, dokąd mnie naukowe wyzwania poniosą.

Co ci się tak spodobało?

To są mistrzowie emocji! Jak zaczęły się play-offy, to już po prostu nie mogę oglądać meczów Toronto, bo mam jedno serce, kredyt do spłacenia i finansową odpowiedzialność za rodzinę... Serio, to są naprawdę ciężkie emocjonalnie przeżycia dla tak skołatanego kibicowaniem serca. Ostatnio złamałem tę zasadę, bo sprawdzając wynik, zobaczyłem, że choć Toronto przegrywało 0-3, to wyrównało na 3-3 i doprowadziło do dogrywki, więc usiadłem na chwilę przed telewizorem. I żałuję, bo to naprawdę mógł być mój ostatni mecz w życiu – takie emocje! (Śmiech). Hokej w Kanadzie jest prawdziwą instytucją społeczną. To dla mnie wielkie odkrycie socjologiczne, że wokół hokeja funkcjonuje cała ideologia, podobnie jak wokół piłki nożnej na początku XX wieku. Tu wszędzie są lokalne lodowiska, wspólnoty budowane wokół nich, klubiki: amatorskie, dziecięce, dziewczęce itd. Funkcjonuje hasło „Everyone Deserves a Team" (Każdy zasługuję na drużynę) – ten sport jest po prostu dobrem publicznym, które należy do wszystkich i nikt nie może go zawłaszczyć. Lodowiska są dla każdego, po prostu wskakujesz w łyżwy i jeździsz.

W Toronto gra też niedawny mistrz NBA – Raptors. Nie wkręciłeś się w koszykówkę?

Nie, nie mogę już patrzeć na te gwiazdy, upolitycznienie tego sportu, na tę całą celebrycką otoczkę. NBA to w dużej mierze globalny produkt, blichtr i indywidualizm. Wielkość i popularność największych gwiazd przytłacza nieco rywalizację zespołową. Hokej jest zdecydowanie bardziej zespołowy, spójrz choćby na punktację kanadyjską, najpopularniejszą statystykę hokejową, czyli zsumowaną liczbę bramek i asyst. W koszykówce LeBron James może rzucić 40 punktów i choć jego Lakersi przegrają mecz, następnego dnia wszyscy będą mówili tylko o tym, jak świetnie grał LeBron. W hokeju, jak przegrywasz, to nikogo nie interesuje, ile bramek strzelił Aleksandr Owieczkin. Tu możesz być wielką gwiazdą, ale bez drużyny niewiele jesteś w stanie zdziałać.

Hokej bardzo dobrze oddaje kanadyjskie wartości: siłę lokalnej wspólnoty, gotowość do pomocy, zaangażowanie, szacunek dla ludzkiej pracy. To sport lokalny i wspólnotowy, kluby potrafią docenić zaangażowanie osób pełniących mało eksponowane funkcje, tak jak dbanie o sprzęt, i czynić z nich bohaterów dnia meczowego. To też sport bardzo rodzinny, o czym ani hokeiści, ani też osoby związane z klubami NHL nie obawiają się mówić. Im dłużej obserwuję NHL, tym lepiej rozumiem, jak ważną, integrującą rolę pełni on w geograficznie rozproszonym i kulturowo zróżnicowanym kanadyjskim społeczeństwie. Można powiedzieć, że codzienność Kanadyjczyków toczy się wokół łyżew, lodowisk i oczywiście hokeja, budując lokalną, regionalną i narodową tożsamość oraz dumę.

Jako fan piłki nożnej nie rozumiem ligi bez awansów i spadków. Właśnie przed taką komercyjną Superligą w Europie ostatnio zbuntowali się kibice.

W północnoamerykańskim sporcie zawodowym najważniejszy jest nieprzewidywalny charakter rywalizacji. Liczy się to, by konkurencja była jak najbardziej wyrównana, a jej wynik nie do przewidzenia. Zapewniają to dwa główne elementy: ustalona z góry wysokość maksymalnego wynagrodzenia w zespole, czyli tzw. salary cap, oraz system pozyskiwania młodych zawodników, czyli draft. I takie rozwiązania chętnie bym widział w Europie, ale to zupełnie inny sposób myślenia o sporcie, niż chcieli narzucić organizatorzy piłkarskiej Superligi.

A będziesz w Kanadzie oglądał piłkarskie Euro?

Jasne, w Toronto mieszka 120 grup etnicznych, wszystkie narodowości europejskie, i myślę, że wszystkie będą oglądały. Jak tylko mi obowiązki pozwolą, zamierzam pielgrzymować do różnych dzielnic, by poczuć klimat mistrzostw wśród kibiców, którzy są emocjonalnie zaangażowani. Na pewno odwiedzę dzielnice Little Portugal czy Little Italy, żeby poczuć trochę futbolowej europejskiej egzotyki. Zamierzam wykorzystać te możliwości, jakie daje to kanadyjskie centrum świata, choć wiadomo, że mecze rozgrywane rano naszego czasu będą miały tu zupełnie inny charakter.

Międzynarodowe rozgrywki piłkarskie to prawdziwy fenomen. Niektórzy twierdzą wręcz, że dzięki nim od II wojny światowej nie dochodzi do konfliktów militarnych między europejskimi państwami.

Nie mamy na to żadnych dowodów, ale chyba rzeczywiście jest tak, że międzynarodowa rywalizacja przeniosła się na zupełnie inne obszary. Na pewno pozwala budować to tożsamość narodową. Choćby w Niemczech po wojnie trudno było czuć dumę z własnego kraju, bardzo długo nie potrafiono celebrować niemieckości. Sport był więc jedynym obszarem, gdzie ta tożsamość narodowa mogła po cichu rozkwitać. Zresztą w zasadzie wszędzie jest tak, że ludzie nie mają zbyt wielu okazji, by celebrować swoją tożsamość, pochodzenie. Dlatego rozgrywki międzynarodowe cieszą się nieustannie wielką popularnością. Towarzyszy im narodowa symbolika, godła, flagi i odgrywanie narodowych hymnów. Nadaje to sportowej rywalizacji zdecydowanie bardziej doniosłe znaczenie i przywołuje niekiedy wiele historycznych kontekstów. W wieku XX czy XXI ludzie po prostu potrzebują takich igrzysk.

A skoro o igrzyskach mowa, to czy ma to jakiekolwiek znaczenie, czy igrzyska olimpijskie w Tokio się odbędą, czy nie odbędą?

Oczywiście, ma to ogromne znaczenie, nie tylko dla występujących na nich sportowców, ale również dla tych, którzy na co dzień trenują wyczynowo lub rekreacyjnie dyscypliny olimpijskie. Kibice również zasługują na to, żeby mieć możliwość podziwiać rywalizację wybitnych sportowców, nawet jeśli dyscypliny, w których występują, nie gromadzą na co dzień oszałamiającej widowni. Zwłaszcza dla tych dyscyplin jest to szczególnie ważne.

Nie wiem, czy będzie mi się chciało oglądać zmagania, w których nie kojarzę żadnych zawodników. Lekkoatletyka czy wiele innych olimpijskich dyscyplin nie cieszą się dziś dużą popularnością.

Ale jeśli Polacy będą wygrywali swoje konkurencje, niezależnie od tego, na ile popularne, i gdy będą odbierali medale, będzie grany „Mazurek Dąbrowskiego", to od razu przykuje twoją uwagę, prawda? Wszyscy chcemy być dumni z naszych reprezentantów, bo wtedy sami czujemy się lepsi, szczęśliwsi. Trochę czujemy, że to my wygrywamy, bo to nasza grupa, wspólnota, nasz człowiek... I zawsze będzie potrzeba takich igrzysk, więc pieniądze czy popularność nie powinny być głównym argumentem w kontekście doboru dyscyplin na igrzyskach, ale przyznajmy szczerze, że niestety te pieniądze, doping oraz polityka od lat niszczą olimpijską rywalizację.

Może w przyszłości coś innego spełni rolę, jaką w XX wieku pełnił sport?

Nie jest to wykluczone, ale nie wyobrażam sobie, żeby stało się to jeszcze za mojego życia. Dziś sport wciąż ma wielkie znaczenie społeczne, choć nie jest on na pewno konstruktem statycznym – ewoluuje, pojawiają się nowe dyscypliny, dynamicznie rośnie popularność e-sportu. W przyszłości rywalizacja sportowa na pewno będzie wyglądać inaczej niż dzisiaj – naiwnie jest liczyć, że się nie zmieni.

Prezes Realu Madryt Florentino Pérez, przedstawiając pomysł Superligi, powoływał się na badania, że dla dzisiejszej młodzieży piłka nożna to sport z poprzedniej epoki, że młodzi ludzie przez 90 minut nie są w stanie utrzymać koncentracji, więc gra musi być bardziej dynamiczna, dużo bardziej widowiskowa. Skoro piłka nożna jest produktem rewolucji przemysłowej, to może w czasach rewolucji cyfrowej rzeczywiście trzeba ją poważnie zmodernizować?

Siatkówka zmieniła się dla kibiców, może więc przyjdzie czas i na futbol. Zresztą on przecież zawsze ewoluował, tylko że wolno, więc często nie dostrzegaliśmy, jak się zmieniał. Ale wprowadzenie systemu VAR (wideoweryfikacja spornych sytuacji w trakcie meczu – red.) można przecież nazwać wręcz rewolucją. Być może będzie tak, że mecze będą krótsze, że będzie większa liczba zmian zawodników, właśnie po to, by gra była bardziej dynamiczna. To wszystko jest do ustalenia. Często dziś patrzymy na sport jako na coś naturalnego, ale on przecież od początku do końca jest wymyślony przez człowieka – po prostu do wielu jego elementów mocno się przyzwyczailiśmy. Trudno się zmienia takie przyzwyczajenia, więc zawsze będą ci, którzy będą narzekać na zmianę, zresztą nostalgia też jest nieodłącznym elementem kibicowania. Ale pamiętajmy, że sport podlega nieustannym zmianom i nie jest zabytkiem, którego musi pilnować konserwator, wręcz przeciwnie – to bardzo żywa i dynamiczna konstrukcja.

Czyli przyszłością jest e-sport?

Prowadzę dla studentów zajęcia zatytułowane „Współczesny sport". Dziesięć lat temu tylko wspominałem o e-sporcie, a teraz mam cały półtoragodzinny wykład na ten temat. Może rzeczywiście w przyszłości wszyscy będą grali w grę „FIFA", zamiast biegać po boisku, nie wykluczałbym tego. Ale zobacz, że już dziś piłka nożna jest zupełnie innym sportem, niż była jeszcze 20 lat temu. I nie chodzi tylko o VAR czy przepisy, które coraz bardziej chronią zdrowie zawodników – choć i tu może będziemy mieli niedługo kolejną rewolucję, bo coraz głośniej mówi się o tym, jak szkodliwa dla rozwoju młodych piłkarzy jest gra głową. Najważniejsze zmiany jednak zaszły dookoła samej gry. Pamiętasz, jak jeszcze niedawno wyglądały polskie stadiony? Przed laty w Toruniu na stadionie przy ul. Broniewskiego pomiędzy biegami żużlowymi chodziło się opróżniać pęcherz pod tzw. ścianę płaczu, czyli mur, który służył jako zbiorowy pisuar. Wtedy była to część stadionowej kultury, a dziś na stadionach nie tylko masz porządne toalety, ale i nienajgorszą ofertę żywieniową.

To już nie jest na pewno oferta dla klasy niższej, ale klasy średniej.

Tak, ale nie dlatego, że ktoś tak sobie wymyślił, że zmieni nagle kibiców, ale to my się zmieniliśmy – jesteśmy bogatsi, mamy inne potrzeby. I sport po prostu się do nas dostosowuje. W polskiej klubowej piłce tak naprawdę zmieniło się niemal wszystko poza jakością samej gry, z czego akurat trudno się cieszyć (śmiech). 

Dr hab. Dominik Antonowicz (ur. 1977) – socjolog, wykładowca UMK w Toruniu, zajmuje się m.in. badaniem zachowań kibiców. Współautor książek: „Aborygeni i konsumenci: o kibicowskiej wspólnocie, komercjalizacji futbolu i stadionowym apartheidzie" oraz „Female Fans, Gender Relations and Football Fandom". W roku akademickim 2020/2021 jest profesorem wizytującym w Ontario Institute for Studies in Education na University of Toronto

Plus Minus: Co pandemia powiedziała nam o sporcie i kibicowaniu?

Przede wszystkim to, jak niezmiernie istotną częścią życia społecznego jest sport i jak trudno zapełnić pustkę, która powstała po jego wstrzymaniu. Dla kibiców to nie tylko okazjonalna rozrywka, ale też istotna część życia, a emocje, które towarzyszą sportowej rywalizacji, trudno zastąpić. Przecież różne rozgrywki odbywały się nawet podczas wojny, czasem w ukryciu.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni