Organizacja publicznych marszy to temat wysokiego ryzyka. Coroczne kontrowersje wokół Marszu Niepodległości są tego najlepszym dowodem. Przymiarki do zablokowania tego wydarzenia były od lat, a w ubiegłym roku prezydent Rafał Trzaskowski wydał zakaz, który uchylił dopiero sąd. I dobrze. Manifestacje, bez względu na to, czego dotyczą, to ważna sfera wolności obywatelskich, istota demokracji. Ingerowanie w nią jest niebezpieczne. Dlatego tak ważna jest rozwaga i trzeźwy osąd decydentów.
W sobotę 1 sierpnia nawet 10 tys. osób postanowiło uczcić 76. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, dokonując przemarszu ulicami miasta. Odruch patriotyczny, hołd dla mieszkańców i walczących godny najwyższego uznania, nie powinno to budzić najmniejszych wątpliwości. A jednak. I nie chodzi tutaj o godny politowania występ człowieka udającego małpę na jednym z warszawskich balkonów, mieniącego się aktywistą ruchu LGBT, czy incydenty wokół palenia tęczowych flag, ale sprawę jak najbardziej przyziemną – bezpieczeństwo.
Czytaj także: GIS: sprzedawca może odmówić obsługi klientowi bez maseczki
Bo oto wąskimi ulicami Warszawy przeszły tysiące ludzi w dniu rekordowej liczby zakażeń koronawirusem. Jeżeli w tłumie były osoby chore, aż strach pomyśleć, co będzie dalej. Wirusolodzy od miesięcy wskazują, że tłum jest niebezpieczny. Dlaczego więc nie zrobiono nic, dopuszczając do przemarszu tysięcy osób?
Karygodna jest postawa organizatorów, którzy w sytuacji, gdy marsz zaplanowany na 150 osób przerodził się w wielotysięczny tłum, po prostu nie przerwali pochodu, kierując się zdrowym rozsądkiem. Nie mówiąc już o władzach stolicy, które odpowiadają przecież za bezpieczeństwo i zdrowie mieszkańców Warszawy. Dziś spychają odpowiedzialność na policję i inspekcję sanitarną, bezradnie rozkładając przy tym ręce. Wskazują, że nic nie dało się w tej sprawie zrobić, że nie było podstawy prawnej do rozwiązania imprezy, a sztab monitorujący i obserwatorzy miejscy nie dostrzegli zagrożeń.