– To po prostu jest faza przejściowa – tłumaczyła Jeanine Anez, dlaczego zgodziła się pełnić obowiązki szefa państwa.
W poniedziałek pod naciskiem manifestantów na ulicach i dowództwa armii zrezygnował ze swego stanowiska prezydent Evo Morales. W jego ślady natychmiast poszedł wiceprezydent Alvaro Garcia Linero, a potem następni przewidziani do przejmowania uprawnień prezydenta kraju: szefowa senatu oraz przewodniczący izby niższej. Czwartą w konstytucyjnej kolejności była wiceprzewodnicząca izby wyższej Anez i ona zgodziła się wyprowadzić kraj z kryzysu.
Odejść, by wrócić
„To boli, gdy opuszczasz kraj z przyczyn politycznych. (...) Wkrótce wrócę, mając więcej energii i siły" – napisał na Twitterze Evo Morales odlatujący z kraju na pokładzie meksykańskiego samolotu wojskowego po 14 latach rządów. Meksyk bowiem gwarantował mu azyl i wysłał po niego samolot. Wcześniej władze tego kraju zapowiedziały, że meksykańska ambasada w La Paz udzieli azylu zarówno jemu, jak i jego urzędnikom. Według niepotwierdzonych danych schroniło się tam już około 20 osób.
Krajem bowiem od 20 października wstrząsały manifestacje przeciwko fałszowaniu wyników wyborów prezydenckich, jak i samemu startowi w nich lewicowego Moralesa. Trzy lata temu bowiem w referendum odrzucono propozycję jeszcze jednej jego kadencji prezydenckiej, ale uparty szef państwa postanowił wystartować i w dodatku ogłosił się zwycięzcą. W końcu musiał uciekać ze stolicy. Noc przed odlotem do Meksyku pierwszy Indianin prezydent w Ameryce Południowej spędził, śpiąc na podłodze w jednym z domów w rejonie uprawy koki, której producenci – w większości Indianie – cały czas go popierają.
– Ostatnie wydarzenia to dla Moralesa silny cios, w chwilach sukcesów popierało go do 70 proc. mieszkańców kraju. Pozostaje jednak silny, mając własną partię MAS, za którą stoi ponad jedna trzecia wyborców kraju – przestrzega miejscowy politolog Franklin Pareja.