Wszyscy przy stole mieli być równi, choć zarazem wszyscy pojmowali, że żadnej równości nie będzie. Obsadę stołu wybierali z jednej strony Wałęsa, z drugiej Jaruzelski i Kiszczak. Pamiętam spór, jaki wybuchł na tle wymuszanej przez Wałęsę obecności przy stole Jacka Kuronia i Adama Michnika. Strona rządowa zdecydowanie na te nazwiska się nie godziła, by po jakimś czasie ustąpić Wałęsie. Ile w tym było cynicznej gry, ile przemyślanej strategii? Może kiedyś się dowiemy.
A propos Lecha Wałęsy. Możliwe, że właśnie przy tym stole po raz pierwszy poczuł się bogiem i tu tkwi źródło jego skrzywienia i przyszłych porażek. Poczuł, że rozdaje karty i ma absolutną carte blanche w kwestiach personalnych. Sukces tak zawrócił mu w głowie, że stracił poczucie wszelkich granic. Kolejne ekipy zmieniał jak rękawiczki, by skończyć w kręgu ludzi o podejrzanej reputacji. Ale to było dużo później, to był jego osobisty finał.
Czym był Okrągły Stół dla Polski? Na pewno wyjściem z zaklętego kręgu niemożności. Ci, którzy bredzą, że trzeba było poczekać na upadek imperium albo próbować wybić mu zęby, nie wiedzą, o czym mówią. W czasie, kiedy rodziła się idea okrągłostołowa, Sowieci byli wciąż silni. Pierestrojka była w ZSRR nadzieją na zmiany i wzmocnienie państwa. Gorbaczow kupował od Ameryki kolejne lata pokoju, a w Polsce (i wokół niej) stały liczne garnizony sowieckie.
Czy w istocie ktokolwiek racjonalnie mógł liczyć na powodzenie jakiejś, mniej lub bardziej, gwałtownej insurekcji? PRL może nie miała dla swoich obywateli odpowiedniej ilości chleba, ale kul (swoich i sowieckich sojuszników) pod dostatkiem. Łatwo patrzeć na tamten czas w trybie postfaktycznym. Z dzisiejszej perspektywy wynika, że wystarczyło poczekać. Ale któż wtedy wiosną 1989 roku zakładał, że po czerwcowych wyborach w Polsce posypią się kolejne reżimy? Wszak byliśmy pierwsi.
Dla mnie wieści o zbliżających się negocjacjach z „czerwonymi" oznaczały powrót do życia. Na początku czerwca 1988 roku, po nieudanych strajkach majowych, wyjechałem z kraju. Pomieszkiwałem kątem w Paryżu, potem w Berlinie Zachodnim, bez większego celu i perspektyw. I nagle telefon do kraju, rozmowa z matką otwarła mi oczy. „Wałęsa będzie dyskutował w telewizji z Miodowiczem". To było jak smagnięcie batem. A więc się rusza... Musiało się ruszyć! W kilka godzin po tej rozmowie biegłem z plecakiem na Friedrichstrasse, by się przebijać do Polski. Potem wszystko już było tak, jak było, a więc reaktywacja na studiach i spokojny tor w biegu z przeszkodami do 4 czerwca, który to dzień przepracowałem jako solidarnościowy mąż zaufania w jednej z komisji wyborczych w Nowej Hucie.