Zobaczyć tysiąc meczów B-klasy

Prawdziwy futbol nie musi się wcale grzać w świetle jupiterów na Santiago Bernabeu czy Old Trafford. Nieliche emocje można znaleźć też na meczach Piasku Potworów czy Naprzodu Świbie. Co prawda umiejętności nieco inne, ale za to atmosfera luźna, a kibice niekoniunkturalni. Takie przeżycia warto kolekcjonować. I są tacy, którzy to robią.

Publikacja: 13.07.2018 18:00

Czwartoligowy Alternatywny Klub Sportowy Zły rozgrywa mecze na warszawskich Szmulkach. Jest pierwszą

Czwartoligowy Alternatywny Klub Sportowy Zły rozgrywa mecze na warszawskich Szmulkach. Jest pierwszą demokratyczną drużyną w Polsce. Zarządzają nim kibice, członkowie stowarzyszenia

Foto: Forum

Piłka nożna nie tylko mundialem stoi. Wiedzą o tym fani ekstraklasy, Bundesligi czy Premier League, ale tym bardziej tzw. groundhopperzy, czyli „skaczący po stadionach", najczęściej odwiedzający drużyny, o których mało kto słyszał, grające gdzieś na obrzeżach okręgówki czy B-klasy. Najwytrwalsi z nich obejrzą setki meczów i dziesiątki zespołów w akcji.

Dla niektórych z nich piłka nożna to też jedzenie. Tak jak dla autora strony „Kiełbasa na wyjazdach piłkarskich". W pół roku, od grudnia 2014 do maja 2015, zebrał ponad 5,5 tysiąca fanów i ponad 60 recenzji kiełbas. Sporo ze spotkań drużyn, których nazwy dla zorientowanych tylko w wielkim futbolu mogą jawić się jako egzotyczne: MKS Kluczbork – Stal Stalowa Wola („Bułeczka pyszna, świeża, chrupiąca. Kiełbasa w smaku dobra, ale nie za ciepła. Ogólna ocena 7/10") czy Andrespolia Wiśniowa Góra – Włókniarz Konstantynów („Kiełbaska miód malina przypieczona z chlebkiem, cebulką, musztardką i ketchupem, 10/10"). Od maja 2015 strona jest martwa, nie udaje mi się skontaktować z jej autorem. Może mu się stadionowe „gięte" przejadły, może doczytał, ile jest w polskiej kiełbasie kiełbasy, może przerzucił się na wegetarianizm. A może sam oddał się pasji wyrażonej w jednym z wpisów hasłem: „ch... z wynikami, jeździmy za kiełbasami".

Kibice kontestujący

Wyniki faktycznie nie grają (większej) roli. Przynajmniej nie dla ultrasów, groundhopperów i tych, którym leży na sercu idea Against Modern Football (AMF). Na stronie Start Namysłów, którego kibice mienią się jej pionierami w Polsce, wyjaśnienie: „to biznes rządzi futbolem", dlatego „kibice forsujący ideę Against Modern Football nie zgadzają się z postępującą komercjalizacją najpopularniejszej dyscypliny świata".

Tutaj wszystkie drogi prowadzą do Radka Rzeźnikiewicza ze strony Kartofliska.pl (66 tys. fanów na Facebooku). On sam za zainteresowanie dziękuje, ale pogadać, nie pogada: „nie pojawiam się już w mediach za bardzo, koniec lansu gdzie indziej, wystarczają mi te moje pizdziawkowate Kartofliska", wyjaśnia i oferuje: „mogę kogoś polecić jakby co".

Z jego polecenia w podróż po futbolowej Polsce B zabieram się więc z Wagonem Trzecim fanpage'a Pociąg do Futbolu (10,5 tys. lajków). Dla niego „szlajanie się po stadionach i wyrobach stadionopodobnych" (czym zajmuje się generalnie cała trzyosobowa załoga Pociągu) to nie tylko rozrywka i zaspokojenie głodu futbolu, ale też forma „wyrażenia sprzeciwu wobec niszczenia piłki przez pieniądze". – Ja bym Against Modern Football ruchem nie nazywał. W Polsce nie jest to sformalizowane ani rozpowszechnione na dużą skalę. Idea? Już prędzej, ale każdy traktuje to trochę inaczej. Dla mnie jakąś formą udziału w tym jest chodzenie na mecze niższych lig – mówi.

Rafał Cygan, zawodnik Anprelu Nowa Wieś i marketingowiec drużyny, prywatnie także groundhopper, nie przepada za hasłem AMF. – Na kibolskich forach kryje się pod nim sprzeciw wobec nowoczesnych stadionów bez miejsc stojących, bo ultrasi wolą stać, niż siedzieć, wobec monitoringu, bo trudniej się odpala race, wobec kart kibica, bo trzeba podawać PESEL. A oglądanie meczów w niższych ligach to już dla mnie inna inicjatywa, SYLFT, czyli wspieraj swój lokalny klub piłkarski. I ja to właśnie w tej formie realizuję.

Krzysiek Górniak, współzałożyciel Alternatywnego Klubu Sportowego ZŁY, pierwszej demokratycznej drużyny piłkarskiej w Polsce, nigdy nie grał w piłkę, ewentualnie trochę kibicował, pójść na mecz (ligowy czy reprezentacji) mu się zdarzało. Przestał, bo „polskie stadiony są przemocowe, maczystowskie, leci mnóstwo bluzgów, ciągle czujesz, że musisz mieć oczy dookoła głowy". – Oglądanie na żywo meczów niższych lig na pewno zazębia się z Against Modern Football, to rodzaj buntu przeciwko komercjalizacji futbolu, to całe: nie chcemy oglądać meczów pod jupiterami i ochroną policji, chcemy oglądać w gronie 50 osób pijących piwko i mających kupę zabawy. Ale dla mnie to jest coś więcej. To jest zakładanie własnych struktur piłkarskich, tak jak w Wielkiej Brytanii, gdzie prawdziwi fani futbolu zostali wyparci ze stadionów i zakładają własne kluby – podkreśla.

Jak to jest z tym mariażem biznesu i futbolu, poczytać można na przykład w książce „Aborygeni i konsumenci. O kibicowskiej wspólnocie, komercjalizacji futbolu i stadionowym apartheidzie". W skrócie: sport ulega supermarketyzacji, piłka nożna też, może wręcz przede wszystkim. Z kibiców robi się McKibiców, „konsumentów usług rozrywkowych", taki jest cel. Z większością się udaje. Stają się „zbieraczami wrażeń" (experiental spectators). Przychodzą okazjonalnie, liczą na dobry wynik, najważniejsze, że wydają pieniądze, dlatego sponsorzy, kluby i prezesi ich lubią, są towarem pożądanym. Gorzej z tymi drugimi, „niepełnosprawnymi konsumentami" (die-hard fans), jak ich nazywają Szlendak, Antonowicz i Kossakowski, autorzy wspomnianej książki. Oni są dzicy, ich trzeba ucywilizować albo przepędzić.

Zdaniem Krzyśka Górniaka rozdarcie pomiędzy „zaangażowanymi ultrasami" a „niezaangażowanymi Januszami" jest ewidentne. Więcej: gdyby kibice nie byli traktowani przez największe kluby wyłącznie jak dojne krowy, które mają kupować gadżety, tylko mogli coś dać od siebie, byłoby dużo lepiej. – W Niemczech na przykład przy każdym klubie są pomieszczenia sponsorowane przez miasto, kibice prowadzą tam centra lokalnej działalności społecznej. Bo wydarzenie sportowe może dawać pretekst do wielu działań społecznie odpowiedzialnych. My to właśnie próbujemy robić – opowiada.

– Kluby z wyższych lig nastawione są na zysk, to już nie jest to, co kiedyś, że się grało dla ludzi, nie dla kasy. Kibice niegrzeczni są rugowani z trybun, bo niechętnie kupują popcorn i nową koszulkę co sezon. Tylko że oni z klubem zostaną na zawsze. Kibice, którzy są tylko konsumentami, w przypadku porażki się odwracają. To jest smutne, ale taki jest trend, nie tylko u nas, na Zachodzie nawet na większą skalę. Biznes zabija piłkę – mówi z kolei Wagon Trzeci. I przewiduje, że jak tak dalej pójdzie, część porzuci kibicowanie raz na zawsze, część – ci, którzy nie mogą żyć bez wyjścia w sobotę na mecz – przeniesie się do niższych lig.

Kolejny groundhopper, Kuba Sadowski, na scenie muzycznej znany jako Earl Jacob, jest ostrożniejszy w ocenach. Mówi: – Nie tyle jestem przeciwny wielkim pieniądzom w futbolu, bo one pozwalają, żeby piłkarze byli coraz lepsi, ile po prostu bardzo mocno trzymam kciuki, żeby nie zniknął ten cały inny futbol, niemainstreamowy. Na co dzień nie myślę, co mnie odrzuca we współczesnym futbolu, skupiam się raczej na tym, co mnie przyciąga do odwiedzania niższych lig.

To nie wyniki się pamięta

Kuba patrzy na sprawy realnie: – Umówmy się, w klasie B siłą rzeczy nie dostanę takiego futbolu, jak oglądając w telewizji mundial. Pod względem sportowym mecze są bardzo różne, czasami człowiek ma chęć oczy sobie wydłubać. A czasem widać, że chłopakom może i brak umiejętności, ale nie ducha walki. Gra się tam do upadłego, choć nie ma gratyfikacji finansowej, żadnej motywacji poza tym, że się chce wygrać. To widać, i trudno tego nie szanować.

Dla Kuby to też okazja, by zobaczyć kawałek świata. I tego na wyciągnięcie ręki, na ukrytych, zapomnianych warszawskich boiskach, i tego dalej, we wsiach na krańcach Polski. Ten pierwszy świat bywa przytłaczający. Kuba mówi, że są kluby w stolicy, na których nikomu nie zależy, że naprawdę smutno mu się na to patrzy. Lepiej to wygląda w świecie drugim. – W małych miasteczkach i na wsiach przychodzą na mecze kibice, często mają flagi i szaliki, jak przyjeżdża bardziej prestiżowy przeciwnik, to prowadzą doping, często robią oprawy – opowiada. I wyjaśnia, że tam właśnie najbardziej lubi obserwować lokalne społeczności, słuchać, o czym rozmawiają kibice. – Przyjeżdżam uczestniczyć przez chwilę w ich życiu. I czerpię dużą przyjemność z tego, że nie muszę się denerwować, biorę dwa piwka, spotkam znajomych, bo zazwyczaj się kogoś spotyka, idę na mecz.

Rafał w Polskę raczej się nie zapuszcza. Z sąsiadującej z Pruszkowem Nowej Wsi nie wybrałby się na mecz B-klasowy na przykład pod Toruń, raczej krąży z kolegami z drużyny po okolicy. Chyba że robi wypad za granicę, wtedy groundhopping łączy z wycieczkami relaksacyjno-krajoznawczymi. – Jeśli sami nie gramy, to w weekend zaliczamy mecz, dwa, czasem trzy. Posiedzimy sobie na świeżym powietrzu, pogadamy, pośmiejemy się. Czysto towarzysko, żeby jakoś spędzić czas.

Wagon Trzeci pytam, czy na pewno jest tak, jak piszą na stronie Pociągu do Futbolu: „im niższa liga, tym większa radocha". – Poziom piłki jest z jednej strony niższy, ale z drugiej strony więcej się dzieje, to bardziej radosny futbol. I w przeciwieństwie do tego, co można zaobserwować na meczach w wyższych ligach, tym ludziom naprawdę się chce. Choć oni to robią dla siebie, a nie dla pieniędzy. Ten futbol i to kibicowanie jest bardziej prawdziwe, można zobaczyć więcej prawdziwych emocji, ludzie żyją tą piłką naprawdę cały czas. Zupełnie inna atmosfera niż na dużych stadionach, gdzie wszystko jest coraz bardziej sztuczne, biznesowe, na chwilę.

Tylko w Warszawie w każdy weekend sezonu piłkarskiego odbywa się kilkanaście meczów. Trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby ich jak najwięcej obskoczyć. Kuba zauważa: – Aspekt sportowy na pewno gra rolę, są tabele, jakieś stawki meczowe, to nie są anonimowe drużyny. Jesteś w stanie ocenić, czy dane spotkanie to będzie smutna kopanina czy mecz na poziomie. Dobrym przykładem było starcie KS Wesoła, najlepszej w ataku, i Amigos Warszawa, najlepszej w obronie. Gdy to wiesz, intryguje cię, co z tego starcia wyniknie.

Do rozeznania się w sytuacji Kuba używa smartfona. Uruchamia notatnik albo internet i sprawdza strony z rozpiskami meczów. Tak pewnie robi całe młode i średnie pokolenie groundhopperów. Najstarsze, którego reprezentantem jest pan Waldek, człowiek legenda w środowisku (na mecze chodzi pewnie od 40 lat, rocznie zalicza po 400 spotkań, na wielu nawet sędziowie się z nim witają), jest na wpół analogowe, zamiast smartfona – karteczka z rozpiską na każdy weekend (albo i dzień, ponoć nawet w przypadkowy wtorek, kiedy niby nikt nie gra, potrafi zaliczyć trzy spotkania). A i tak pan Waldek robi relacje internetowe. – Pada bramka, pan Waldek wstaje, idzie do ławki rezerwowych drużyny, która strzeliła – oczywiście jeśli nie zna piłkarza, bo część zna – i pyta, jak się chłopak nazywa. Potem dzwoni do gościa ze strony regiowyniki.pl i mówi: „słuchaj, jest zmiana na 2:0, strzelał Kowalski". A ty siedzisz na drugim końcu świata i możesz sprawdzić, że właśnie jakaś drużyna w niższej lidze strzeliła gola – opowiada Kuba.

Sam Kuba też nieraz sięga w czasie meczu po smartfona i aktualizuje wynik na bieżąco. – To jest jakieś poczucie obowiązku, trochę nawet misja, bo wiem, że sporo ludzi się tym interesuje – tłumaczy. Ponadto prowadzi swoją stronę na Facebooku „Weź zmień płytę", gdzie dokumentuje swoje futbolowe doświadczenia. Wpisuje, gdzie i kiedy był mecz, kto grał, jakim wynikiem się skończył, czasem wrażenia, często zdjęcie.

– Chciałbym zobaczyć jak najwięcej drużyn, miejsc, usłyszeć jak najwięcej historii, jak najwięcej przeżyć. Nie chodzi o liczby, nie wiem nawet, ile mam na liczniku. Szacuję, że ok. 150 klubów i ok. 350 meczów. Wiem tylko, że w minionym, przełomowym dla mnie sezonie obejrzałem 87 meczów, w tym, dla własnej satysfakcji, zamierzam poprawić wynik – mówi.

Rafał, gdy jeszcze prowadził bloga, prowadził też statystyki. Teraz już nie liczy drużyn ani meczów. – Traktuję to jako rozrywkę. Większość kolegów też, jeździmy wtedy, kiedy możemy, kiedy nam się chce, kiedy nie wypada wesele, chrzciny czy mecz, w którym gramy. Czasem kierujemy się tym, że jest ważne spotkanie, które decyduje o awansie, a czasem jest dzień wolny, dzwoni kolega, że grają, czy wpadniemy, więc idziemy sobie obejrzeć, bez wielkich emocji. Już się trochę z głodu piłki wyleczyłem. Ale mój znajomy, Wit, założył sobie, że chciałby zobaczyć tysiąc drużyn, i powoli ten cel realizuje.

Pociąg do Futbolu relacje z meczów ma bardziej rozbudowane. Na recenzję składają się krótkie elementy, poparte materiałem zdjęciowym: przejechane kilometry, bilety (są czy nie, a jeśli są, to po ile i jak je zdobyć), spiker (jak wyżej, tylko bez ceny i wątku zdobywania), catering, czy można wejść z piwem na stadion, dostęp do WC, tablica wyników, doping miejscowych, zorganizowani przyjezdni, wolne wnioski, tzw. tekst meczu, wreszcie – ogólna fajność (wyrażana w 10-punktowej skali). – Na ocenę wpływa za każdym razem coś innego: przebieg meczu, interakcja na trybunie, podróż na stadion. Wydarzenia na boisku raczej ciężko jest zapamiętać, tego jest za dużo, najczęściej pozasportowe wątki wpływają na to, że mecz się zapamiętało – mówi Wagon Trzeci.

– Odbiór jest raczej pozytywny, wielu naszych fanów to są właśnie piłkarze. Choć zdarza się, że chłopaki mają na początku spinę: „ej, po co nagrywacie, my sobie nie życzymy". A później, jak strzelają gola, to dopytują: „Nagrało się? Kiedy będzie w internecie?". Tak to działa, ludzie chcą o sobie czytać, chcą siebie oglądać, udostępniać znajomym.

Z pozasportowych wątków Kubie zapadł w pamięć na przykład nieformalny ogródek piwny na tyłach stadionu KS Wieczysta Kraków: – W jakiejś altance siedzą panowie, średnia wieku 60+, podchodzę, dzień dobry, czy tu można napić się piwa, oni na to: oczywiście, jeśli ma pan swoje piwo, miałem, usiadłem z nimi, było fajnie – wspomina.

Tym bardziej żałuje, że nie załapał się na hymn, akurat tego dnia nie było wykonawcy, ale nadrobił to sobie w internecie. Teraz pokazuje nagranie na YouTubie – starszy pan (z podpisu wiadomo, że to Janusz Malicki, autor tekstu we własnej osobie), elegancki, w pastelowej koszuli i rozpinanym swetrze, na podwyższeniu, z mikrofonem, śpiewa: „Jest w Krakowie przy Majstera mały klubik, każdy wie. Jego barwy żółto-czarne, a Wieczysta on się zwie. Ma drużyny w różnych ligach, od orlików do oldboi, a drużyna, co przyjeżdża, napastników niech się boi".

Kuba po chwili namysłu przyznaje: niektórzy mogą myśleć, że grounhopping to trochę hipsterska zajawka. – Ale ja nie chodzę po to, żeby komuś zaimponować, tylko szukam lokalnego folkloru. Interesuje mnie, jakie drużyny mają tradycje, przyśpiewki, oprawy, często na trybunach pojawia się jakaś ciekawa postać lokalna. Każdy mecz to cała podróż. Nie teleportujesz się z domu na trybunę, tylko musisz dojechać do wsi, miasteczka czy dzielnicy Warszawy, zobaczyć po drodze parę miejsc, wstąpić do knajpy, zobaczyć, co się robi w okolicy.

Nie każda drużyna ma wiernych kibiców. Wiele zależy np. od tego, czy grają w niej „swoi". – Bo niektóre klubiki zaczynają ściągać zawodników z zewnątrz i płacić im, żeby u nich grali. Wtedy często frekwencja mocno spada, lokalny futbol umiera – mówi Wagon Trzeci. Swoje dodaje Rafał z Anprelu Nowa Wieś: – Niższe ligi lubi się za to, że tam jest jakaś społeczność. U nas mało który zawodnik mieszka dalej niż 5–6 km od stadionu. Kibicować przychodzą byli gracze, dziewczyny zawodników, ojcowie, całe rodziny. Patrzę po trybunach i większość ludzi znam.

Sędzia też może dostać w „michę"

By przyciągnąć fanów, ważny jest też poziom ogarnięcia marketingowego samych zawodników. – Bardzo aktywnie zaczęły się na Twitterze pojawiać drużyny takie jak Iskra Stolec, Piasek Potworów, Naprzód Świbie i jeszcze parę innych, które nigdy by pewnie nie wychyliły się poza lokalną społeczność, gdyby nie to, że stały się bardzo popularne w internecie – zauważa Kuba. – Widzę, że są nowe kluby, gdzie jest świeże spojrzenie. Ludzie wykorzystują to, że Facebook jest kapitalnym narzędziem do promowania klubu za darmo, wystarczy włożyć trochę czasu i pracy bez ponoszenia kosztów finansowych. Niektórzy prowadzą strony, robią szaliki klubowe. Ja też dla nas zrobiłem, jesienią, 50 sztuk, w piątek odebrałem, w sobotę były derby z Nadarzynem, przyszło prawie 200 osób. Ludzie śpiewali, chłopaki z własnych pieniędzy kupili race i świece dymne, ktoś przygotował transparent, ktoś flagę domowej roboty. Po meczu zostało mi tylko pięć czy sześć szalików. Wiosną były koszulki, teraz znów będziemy robić T-shirty dla dzieci i czapki, bo pojawiło się zapotrzebowanie.

Niektóre z wiejskich drużyn B-klasowych doczekały się nawet własnych ultrasów. Miał ich klub Piotrka. – Było ich z 15. Ekipę stworzył Mati ze Śląska, miał u nas dziadków, zakumplował się z chłopakami ze swojego rocznika, później specjalnie przyjeżdżał do nas na sezon letni. A tak to na mecze przychodziły rodziny, ojcowie, matki, dziewczyny, średnio 50 osób. Był też stały bywalec, sąsiad po pięćdziesiątce, z piwkiem albo ćwiartką przychodził, nigdy nie opuścił żadnego meczu. Choćbyśmy nie wiem ile przegrywali albo jakakolwiek była pogoda, on i ojciec jednego z chłopaków siedzieli na meczu do końca.

Zawziętych i przywiązanych kibiców ma drużyna Rafała. – U nas kibice sami się organizują. Robią oprawę, odpalają race, świece dymne, śpiewają, porobili sobie flagi, kupili trąbki, bęben, jest wesoło i kolorowo. Mamy swoich ultrasów. I to nie są, jak w okolicznych klubach, chłopcy 15- albo 20-letni, tylko faceci po czterdziestce. Jesteśmy pod tym względem specyficzni. Po meczu dziękujemy sobie wzajemnie, przybijamy z nimi piątki.

Okazuje się, że na liczbę kibiców wpływać może też odległość od dużego miasta.– Kluby z niższych lig lepiej funkcjonują w małych miejscowościach. Poza nielicznymi przypadkami nasi rywale z Warszawy nie mają kibiców. Czasami nie mają nawet gdzie grać. Wypieranie sportu dzielnicowego przez deweloperów, gentryfikacja futbolowa, to osobny temat. A im dalej od Warszawy, tym więcej kibiców. Klub staje się lokalnym centrum rozrywki. Bo co tu robić w niedzielę? – opowiada Krzysiek.

Jego zdaniem kolekcjonowanie obejrzanych na żywo meczów niższych lig jest takim hobby, jak filatelistyka. Krzysiek: – Większość spotkań jest ciekawa. Jest dużo śmiechu, emocji, szczególnie na lokalnych derbach można spodziewać się wielu atrakcji. Nawet mogą chłopaki wyskoczyć ze sztachetami (śmiech).

Fakt, na małych stadionach nieraz dochodzi do różnych ekscesów. Opowiada Piotrek, który parę lat temu zakładał z kumplami drużynę w rodzinnej wsi. Dwa lata grali w niższej klasie rozgrywkowej, raz się dochrapali trzeciego miejsca, dostali puchary i 650 zł, poszło na tak zwany przelew; później im się drużyna rozpadła. – Z najciekawszych wyjazdów pamiętam typowe kartoflisko. Bramki wystrugane z sosny i jazda, dwóch chłopaków od nas wracało z poskręcanymi kostkami. Często gęsto były napierniczanki, mieliśmy swój wrogi zespół, grali typowo wiejski, siłowy futbol chłopaków, którzy od poniedziałku do soboty muszą ogarnąć pole, jeżdżą kombajnami, a w niedzielę idą pokopać piłkę, żeby nie stać pod sklepem. Nie oglądali się na nic, łamali nogi, ręce, głowy, raz mecz z nimi sędzia przerwał w 75. minucie, bo już po prostu nie dawał rady. A i sędziowie nieraz dostali w „michę".

Zdarzają się też niespodziewane happy endy. Jeden z ciekawszych, według relacji Wagonu Pierwszego z Pociągu do Futbolu miał miejsce w marcu, podczas spotkania Mikrus Szadłowice – Goplania Inowrocław, gdzie doszło do starcia trybunowego. Za tekst meczu został uznany poniższy: „Tej, my się przecież znumy. Na weselu razym bylim. Przecież my rodzina!", o okolicznościach Wagon Pierwszy pisze tak: „(Powiedział) Pan kibic Goplanii do jednego z kibiców Mikrusa po 85 minutach częstowania się obelgami i pokazywania środkowego palca. Po tym wyznaniu panowie padli sobie w ramiona i prawdopodobnie będą żyć długo i szczęśliwie. Wspaniały dowód na to, że futbol zbliża ludzi. I jedna z najbardziej surrealistycznych sytuacji, jakie przeżyliśmy w naszej niekrótkiej już historii szlajania się po stadionach rozmaitych".

Sponsorzy się znajdą

W 2006 roku Sepp Blatter, były już prezydent FIFA, na konferencji w Dubaju zauważył, że „kolebką piłki nożnej był klub sportowy zawsze silnie związany ze społecznością lokalną". Oraz że „teraz w wielkich ligach europejskich trudno jest nawet mówić o identyfikacji z barwami narodowymi". Kuba na to: – W Warszawie kluby w niższych ligach są niestety w większości oderwane od swoich lokalnych społeczności. Wyjątki to na przykład Hutnik, gdzie tradycją z dziada pradziada jest chodzenie na mecz w sobotę o 11. Cokolwiek by się działo, na mecz trzeba pójść. Podobnie jest z GKP Targówek, gdzie stadion jest pośrodku osiedla i jest takim centrum spotkań lokalnej załogi.

Krzysiek: – W Polsce kluby jako lokalne centra społeczności funkcjonowały przed wojną. W niedzielę do kościoła, w sobotę na piłkę, napić się piwa, spotkać z sąsiadami. Po wojnie na modłę ZSRR drużyny przyporządkowano do zakładów pracy bądź instytucji publicznych. Były kluby wojskowe, milicyjne, robotnicze, górnicze, hutnicze, rolnicze, miały stanowić dodatek dla pracowników po godzinach. Już nie były tworzone oddolnie, zakorzenione w danej dzielnicy. Wraz z prywatyzacją poszły w model angielski, taki jest nawet wymóg PZPN, by kluby wyższych lig muszą funkcjonować jako spółki prawa handlowego. To już nie są stowarzyszenia, które budują społeczność. A taki jest nasz cel jako AKS ZŁY, poza wynikami sportowymi: budowa stałej tkanki członkowskiej i społeczności lokalnej.

Tę społeczność można budować na przykład tak, jak drużyna Piotrka, która dostała wsparcie z gminy. Na stroje nie wystarczyło, trzeba było znaleźć sponsorów. I sponsorzy się znaleźli: spółdzielnia kółek rolniczych, lokalna pizzeria, firma zajmująca się obróbką drewna. – Ojciec jednego z chłopaków poszedł do dyrektora zakładu i napił się z nim wódki – mówi Piotrek. Sponsorzy sypnęli groszem, łącznie uzbierało się 1300 zł, wystarczyło na 15 kompletów, spodenki i koszulka z numerem. Piotrek: – Bez nazwisk, na nazwiska nie było nas stać.

– Tak to działa, okazuje się, że szwagier ma masarnię i chce dać 1000 zł lokalnej drużynie, żeby mieć swoją reklamę na plecach. Raczej nie podniesie tym swoich obrotów, finansowo mu się to nie opłaca. Ale społecznie, myślę, i owszem – uważa Kuba. Krzysiek: – Może taki lokalny sponsor sobie pomyśli: dałem 500 czy 1000 zł, pójdę zobaczyć, jak chłopaki kopią. I nagle się okazuje, że jest miejsce do dialogu, budowania czegoś z tym lokalnym panem biznesmenem, którego nikt we wsi nie lubił, bo może kogoś oszukał, a może po prostu mu zazdroszczą. Komuna zniszczyła zaufanie społeczne i ducha współpracy obywatelskiej. Teraz jakoś to powoli się odbudowuje. Kluby piłkarskie są do tego świetnym punktem wyjścia.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Piłka nożna nie tylko mundialem stoi. Wiedzą o tym fani ekstraklasy, Bundesligi czy Premier League, ale tym bardziej tzw. groundhopperzy, czyli „skaczący po stadionach", najczęściej odwiedzający drużyny, o których mało kto słyszał, grające gdzieś na obrzeżach okręgówki czy B-klasy. Najwytrwalsi z nich obejrzą setki meczów i dziesiątki zespołów w akcji.

Dla niektórych z nich piłka nożna to też jedzenie. Tak jak dla autora strony „Kiełbasa na wyjazdach piłkarskich". W pół roku, od grudnia 2014 do maja 2015, zebrał ponad 5,5 tysiąca fanów i ponad 60 recenzji kiełbas. Sporo ze spotkań drużyn, których nazwy dla zorientowanych tylko w wielkim futbolu mogą jawić się jako egzotyczne: MKS Kluczbork – Stal Stalowa Wola („Bułeczka pyszna, świeża, chrupiąca. Kiełbasa w smaku dobra, ale nie za ciepła. Ogólna ocena 7/10") czy Andrespolia Wiśniowa Góra – Włókniarz Konstantynów („Kiełbaska miód malina przypieczona z chlebkiem, cebulką, musztardką i ketchupem, 10/10"). Od maja 2015 strona jest martwa, nie udaje mi się skontaktować z jej autorem. Może mu się stadionowe „gięte" przejadły, może doczytał, ile jest w polskiej kiełbasie kiełbasy, może przerzucił się na wegetarianizm. A może sam oddał się pasji wyrażonej w jednym z wpisów hasłem: „ch... z wynikami, jeździmy za kiełbasami".

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Politolog o wyborach prezydenckich: Kandydat PO będzie musiał wtargnąć na pole PiS
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!