Moi koledzy z palestry nader często zarzucają mi, że pisząc o dostrzeganych problemach tego środowiska, w istocie je ośmieszam, kreując negatywny jego obraz. Rzecz jasna, zawsze w myśl zasady, że o pewnych sprawach należy rozmawiać wyłącznie w gronie zainteresowanych. O nieprawidłowościach z osobami, które je popełniają, lecz w taki sposób, aby ich nie urazić (to niekoleżeńskie), o lokalnych problemach podczas izbowych zgromadzeń, o systemowych rozwiązaniach lub ich braku – podczas Krajowego Zjazdu Adwokatury.
Czytaj także: Joanna Parafianowicz o egzaminach wstępnych na aplikacje: Test, który nie daje rękojmi
Nie śmiem się żalić, ale działając od lat w sieci i pisząc felietony do „Rzeczpospolitej", bywam postrzegana jako osoba quasi publiczna, więc oczekuje się ode mnie więcej wytrzymałości w sytuacjach, w których krytykanci sobie samym przyznają więcej uprawnień. Choć niektóre wypowiedzi na mój temat do żywego mnie zabolały, z tak opisanym stanem rzeczy jestem pogodzona.
Nie godzę się jednak z twierdzeniem, że za sprawą moich publikacji „każdy, kto przeczytał bezpłatny fragment artykułu, nie będzie miał dobrego zdania o prawnikach", ani z obawą, „jak ludzie mają mieć szacunek do prawników, skoro Pani Mecenas pisze o nas w taki sposób", czy z przekonaniem, że teksty w gazecie mogą przekreślić wysiłek całego środowiska i wychodzących zeń kampanii wizerunkowych.
Dlaczego? Bo większość negatywnego albo stereotypowego postrzegania prawników nie wynika z aktywności któregokolwiek z felietonistów, lecz ze sposobu, w jaki my – prawnicy (a ściślej – niektórzy z nas) odnosimy się do innych ludzi – zarówno spoza branży, jak i do siebie nawzajem. Wątpiących zachęcam do choćby pobieżnego przejrzenia wpisów na otwartych branżowych, np. facebookowych grupach dyskusyjnych.