Nie sposób nie zgodzić się z Jarosławem Kaczyńskim, gdy mówi, że wolność w internecie powinna być zachowana. Słuszność ma również prezes PiS, gdy twierdzi, że jego partia dokona takiej implementacji dyrektywy UE o prawie autorskim, by wolność ta była zachowana. Ta wolność nie jest jednak zagrożona i zapowiadanej przez PiS cenzury nie będzie. Zagrożeniem nie jest unijna dyrektywa, jak straszy obóz władzy. A trzeba oddać PiS, że w straszeniu ma doświadczenie nie mniejsze niż opozycja strasząca polexitem.
W kampanii parlamentarnej na sukces PiS złożyło się straszenie najazdem na Polskę uchodźców. Teraz partia ta straszy Polaków, że jeśli opozycja dojdzie do władzy, to odbierze 500+, wymiennie ze straszeniem LGBT.
PiS skutecznie potrafi grać na lękach Polaków. Musi tylko znaleźć temat, wokół którego będzie można stworzyć całą akcję polityczną. A schemat jest prosty. Należy znaleźć lub stworzyć zagrożenie, wyolbrzymić je, wskazać konkurencję polityczną jako sprzyjającą zagrożeniu, napiętnować te media, które niewystarczająco alarmują, i przedstawić się jako polityczny front obrony narodu.
Taki model wdrożył PiS, strasząc społeczeństwo „zabraniem wolności w internecie". I wszystko szłoby zgodnie z planem, gdyby nie problem PiS z wiarygodnością. Ustawienie na szpicy frontu wolności Jarosława Kaczyńskiego, który z technologią nie jest zaznajomiony, nie było fortunne. Słowa prezesa broniącego wolności w internecie były równie przekonujące jak jego słynne: „Wara od naszych dzieci".
Jeszcze kilka lat temu to szef PiS będący przeciwnikiem głosowania przez internet mówił, że internautami najłatwiej manipulować: „Nie jestem entuzjastą tego, żeby sobie młody człowiek siedział przed komputerem, oglądał filmiki, pornografię, pociągał z butelki z piwem i zagłosował, gdy mu przyjdzie na to ochota. Wiadomo, kto ma przewagę w internecie i kto się nim posługuje. Tą grupą najłatwiej manipulować, sugerować, na kogo ma zagłosować".