W polskich relacjach z Kijowem stoją naprzeciw siebie dwie racje, które powinny być kompatybilne, ale w tym przypadku nie są. Pierwsza to zapewnienie państwu rozwoju gospodarczego. Druga – bezpieczeństwa. Da się je pogodzić tylko kosztem Ukrainy.
Ukrainiec na wagę złota
Zacznijmy od racji pierwszej. W 2016 r. powiatowe urzędy pracy zarejestrowały 1,2 mln zaświadczeń o zamiarze zatrudnienia obywatela tego kraju, czyli niemal dwa razy więcej niż rok wcześniej. W 2017 r. może to być nawet 2 mln (do czerwca – już 900 tys.). Firmy są gotowe płacić im coraz lepiej, byle zechcieli przyjeżdżać. Pracodawcy, np. Związek Pracodawców i Przedsiębiorców, apelują do rządu o zachęty imigracyjne dla obywateli Ukrainy oraz szybką ścieżkę ich naturalizacji.
Dzieje się tak, ponieważ wiele branż gospodarki narzeka na braki pracowników. Można by temu zaradzić, aktywizując te grupy społeczne, które są dziś słabo obecne na rynku pracy: matki małych dzieci i osoby po 60. roku życia. Wymagałoby to jednak rewolucyjnej zmiany polityki społecznej państwa, na co się nie zanosi. Inną drogą jest automatyzacja i robotyzacja produkcji w ramach tzw. gospodarki 4.0. To jednak wymaga jeszcze większego zachodu i czasu, dlatego na razie więc nie ma co brać tych procesów pod uwagę. Nasza gospodarka jest oparta na pracy ludzi, a nie robotów oraz algorytmów, i jeszcze długo tak pozostanie.
W takiej sytuacja Ukraińcy są niezastąpieni. Czysta pragmatyka każe ich pozyskiwać niemal za każdą cenę, ponieważ to atrakcyjni pracownicy, wykształceni, sumienni i młodzi. Ponadto Unia Europejska zniosła wizy dla obywateli Ukrainy i wiele państw także chce ich pozyskać.
Na razie sytuacja nie jest zła. W Polsce pracuje więcej Ukraińców niż w pozostałych państwach UE razem wziętych. Ale jak długo tak będzie?