Plebiscyt popularności dla zmylenia suwerena nazywany wyborami samorządowymi dobiegł końca. Choć niekoniecznie. W „Bajkach robotów" Stanisława Lema znajduje się opowiadanie o wojnie dwóch królestw, która trwała kilkadziesiąt lat, a po jej zakończeniu natychmiast wybuchła druga, która trwała lat bodaj pięć. Ta druga wybuchła dlatego, że nie było wiadomo, kto wygrał w tej pierwszej. My – politycznie – jesteśmy już w tej drugiej fazie.
Koalicja Obywatelska ogłosiła swoje zwycięstwo, choć w miarę napływu wyników malało ono w strategicznych dla tych wyborów sejmikach wojewódzkich. PiS z kolei też ogłosił swoje zwycięstwo, nabierając do niego pewności w miarę napływu optymistycznych danych z komisji wyborczych. Plebiscyt można więc uznać za nierozstrzygnięty, co powinno zasmucać. To dla wygrania tego konkursu piękności partie zafundowały narodowi wzmożenie polityczne, by ugruntować trend poparcia dla swoich formacji, do zdyskontowania w „prawdziwych" wyborach parlamentarnych. Skoro więc obie strony ogłosiły, że wygrały, to bilans tego starcia można by było uznać za wynik o sumie zerowej. Ale nic podobnego.
Partyjne polecenia
Za tę hucpę zapłacił prawdziwy, niepartyjny samorząd. Partyjni spadochroniarze wytypowani przez partie „na odcinek" samorządu mogą – wybrani – pozostać w wielu naszych małych ojczyznach na pięć lat. Wielu z nich – szczególnie w PiS – nie bardzo chciało wygrać. Wykonywali „tylko" polecenia partii – samorząd jest dla nich mało atrakcyjny, sprowadza ich bowiem na boczny tor centralnej polityki i obarcza obowiązkami ponad siły statystycznego posła. Wielu „nie dało rady" w miastach, wielu po słabej kampanii, wybrało malowniczą porażkę w II turze.
Szczególnym przykładem szkodliwości takiego remisu jest „bitwa warszawska". Nachalna propaganda TVP przestraszyła mieszkańców Warszawy (ale i większych miast), że Hunowie zbliżają się do wrót grodu i ci, którzy nie planowali uczestniczyć w plebiscycie wojny polsko-polskiej ruszyli do urn. Agresywny przekaz PiS podbił więc frekwencję, stworzył dodatkowy elektorat złożony z przeciwników partii rządzącej. Ten ruch wykosił warszawskie (i nie tylko) niezależne komitety i ruchy miejskie, bo podniósł bazę o plemiennych wyborców i niezależni mieli kłopoty z przejściem progów D'Hondta. W wyniku tego Warszawa ma w dużej mierze upartyjnione dzielnice, zaś Radę Warszawy totalnie zdominowaną przez Koalicję Obywatelską.
PiS dostał władzę w 2015 roku dzięki odwróceniu syndromu „małpy w klatce". Twór ten powołał do życia Rafał Ziemkiewicz, który pisał, jeszcze za rządów PO, że na szkoleniach adepci tej partii byli nagrywani taką narracją, że PiS, a szczególnie prezes Kaczyński, to taka małpa w klatce. Jak się uspokoi albo nie daj Boże wyniknie jakaś afera, to trzeba kopnąć w klatkę, a PiS – a najczęściej prezes – skoczy do kraty i będzie się miotał. Publiczność zobaczy wykrzywioną w gniewie twarz (pysk?), przy której spasione, acz podejrzane „mordki" wtedy rządzących zdadzą się uosobieniem luzu i stabilizacji.