Na początku lat dziewięćdziesiątych do warszawskiej księgarni wszedł młody człowiek, z krótkim czarnym zarostem, o śniadej cerze, a może po prostu opalony, w długim czarnym płaszczu. - Czy jest książka Salmana Rushdiego? - spytał, nie podając jej tytułu. Wywołał przerażenie wśród księgarzy i klientów.
Rozpowszechnianie „Szatańskich wersetów” Rushdiego wiązało się z dużym ryzykiem. W pierwszym polskim wydaniu z 1992 roku nie ma nazwiska tłumacza ani nazwy wydawnictwa, tylko mętna informacja po angielsku, że książkę złożono i wydrukowano w EWG, poprzedniczce Unii Europejskiej.
Czytaj więcej
Kilka irańskich gazet o twardych poglądach pochwaliło w sobotę osobę, która zaatakowała i poważnie raniła pisarza Salmana Rushdiego, którego powieść "Szatańskie wersety" wywoływała groźby śmierci z Iranu od 1989 roku.
Ostrożność była zrozumiała, rok wcześniej japoński tłumacz Hitoshi Igarashi zapłacił za pracę nad książką życiem, a włoski, Ettore Capriolo, został ciężko ranny.
Dla mojego pokolenia, wchodzącego w dorosłe życie w Polsce w latach osiemdziesiątych, wściekłość tysięcy muzułmanów, którzy wylegli na ulice azjatyckich miast, a zwłaszcza fatwa irańskiego najwyższego przywódcy zachęcająca do zabicia Rushdiego i wszystkich zaangażowanych w wydanie „Szatańskich wersetów”, były szokiem. Znaliśmy cenzurę, próbowaliśmy ją ominąć. Ale nawoływanie do zabicia pisarza, bo napisał powieść - to się nie mieściło w głowie. To było coś z innego świata.