Nie jestem zwolennikiem cancel culture. To, że Roman Polański wykorzystał seksualnie 13-letnią dziewczynkę, nie oznacza, że należy zakazać wyświetlania „Chinatown”. Tak jak nie akceptuję „polityki usuwania”, tak nie do przyjęcia jest też odwrotna zasada, czyli świadome odrzucanie, pomijanie zarzutów lub czynów danej osoby z uwagi na jej osiągnięcia, osobowość, kontakty. „Chinatown” jest filmem wybitnym (moim zdaniem jednym z najwybitniejszych w historii kina), ale to nie oznacza, że jego twórca ma nie ponosić konsekwencji za przestępstwo, które popełnił, i że trzeba mu bić brawo na stojąco, gdy kroczy po czerwonych dywanach.

Podobnie jest z naszym polskim podejściem do mobbingu. Niby są przepisy, niby wiadomo, że nie wolno nękać innych osób w pracy, że to niemoralne, złe, ale w praktyce akceptuje się to w imię „dowożenia terminów”, sprawnej realizacji projektów, przynoszenia pieniędzy do firmy. Jak ktoś ma wyniki, to przymyka się oko na metody, które stosuje. A to, że budzi strach pomieszany z szacunkiem, nawet imponuje.

Czytaj więcej

Mobbing w kulturze wciąż ma się świetnie

I gdzieś pomiędzy tym strachem przed byciem ofiarą a szacunkiem dla autorytetów mentalnie utknęła nasza kultura, a raczej środowisko twórców, które co chwila wstrząsane jest doniesieniami o przypadkach mobbingu. Z uwagi na hierarchiczność jest bardzo podatne na nękanie, a na dodatek pokutuje znana zasada, że „sztuka wymaga poświęceń”, i to często nie od samych twórców lub menedżerów kultury, tylko ich pracowników, wykonawców, pomocników. Wiadomo przecież, że geniuszom wolno więcej. Powoływanie się na te zasługi, aby bronić danej osoby – w sytuacji gdy sąd uznaje, że mobbowała pracownika (jak w przypadku Marii Anny Potockiej, odwoływanej dyrektor krakowskiego muzeum MOCAK) – szkodzi jednak samej kulturze. W ten sposób środowisko stawia się ponad prawem i w praktyce samo unieważnia swój głos w poważnej dyskusji o funkcjonowaniu instytucji kultury. Taka polska self-cancel culture.

Zapraszam do lektury najnowszego tygodnika „Rzecz o prawie”.