Przede mną był dwunastogodzinny lot do Europy i postanowiłem go spędzić w sposób mało produktywny zawodowo. Zaczęły się przecież wakacje. Na lotnisku w jednym ze sklepów z akcesoriami podróżniczymi dostrzegłem świecącą z oddali, kolorową okładkę. Pomyślałem, że to musi być to i w żadnej mierze przypadek. Jak się później okazało, była to jedyna dostępna książka w języku angielskim. W ten sposób, po wielu latach odstawienia, pamiętając o złowrogich skutkach tego nałogu kończącego się nieprzespanymi nocami i czerwonymi ze zmęczenia oczami, z nieukrywaną jednak radością, a zarazem ciekawością wróciłem do lektury książek Johna Grishama. Uzależnieni od tego nałogu zapewne wiedzą, że wśród różnych „szkodliwych substancji” największymi szkodnikami bez wątpienia są kryminały prawnicze. Po ich „zażyciu” świat staje się lepszy, ciekawszy i ciężko jest powrócić do codziennych zajęć. Nie bez przyczyny zresztą Eliza Orzeszkowa nazywała same książki „haszyszem” oraz „winem”. Po latach mogę się nawet nieśmiało przyznać, że w moim przypadku zaczęło się jeszcze w czasach licealnych, gdy zamiast dotrzeć na lekcje języka polskiego do warszawskiego Lelewela spędzałem po kilka godzin na przystankach autobusowych pogrążony w lekturze przygód, które działy się na amerykańskich salach sądowych.
Tym razem także nie mogłem się powstrzymać.
Czytaj więcej
Zdarza się, że po porannym procesie chcemy obrazić sędziego, w południe mamy poczucie tryumfu prawa, a o czternastej - że sprawy toczą się po prostu zwyczajnie.
Grisham, ten amerykański pisarz i prawnik, uważany przez wielu za ojca współczesnych thrillerów prawniczych, bez wątpienia wywarł na mnie w przeszłości duży wpływ, który spowodował między innymi, że zająłem się później zawodowo prawem karnym. To przez niego przez długi czas moja fascynacja ulokowana była w amerykańskim systemie wymiaru sprawiedliwości i, jak mi się wówczas wydawało, jego idealnych rozwiązaniach. Jego książki były też przyczynkiem do pogłębiania wiedzy o common law i finalnie studiowania także w Stanach. Wielu zresztą moich rówieśników wychowanych na ekranizacjach powieści Grishama z lat 90. marzyła o prawniczej walce pro bono w imieniu niewinnych osób skazanych na śmierć na fotelu elektrycznym lub poprzez tzw. anielski zastrzyk, czy też o rozprawieniu się z mafią współpracującą z żądnymi pieniędzy i władzy przedstawicielami amerykańskiej palestry. Warto przypomnieć, że spośród kilkudziesięciu książek Grishama aż jedenaście doczekało się ekranizacji – w tym takie hity jak „Raport Pelikana” w reżyserii Alana J. Pakuli, „Klient” i „Czas zabijania” w reżyserii Joela Schumachera (znanego przede wszystkim polskiej publiczności z filmów o Batmanie) „Zaklinacz deszczu”, który wyreżyserował Francis Ford Copolla, czy też „Firma” w reżyserii Sydneya Pollacka. To właśnie ten ostatni tytuł spowodował, że postanowiłem wrócić do nałogu z młodości. Jak się okazało, po ponad trzydziestu latach Grisham powrócił do swoich bohaterów w sequelu do „Firmy” o tytule „The Exchange”. Tym razem sławny prawnik Mitch McDeere (grany we wspomnianej ekranizacji przez Toma Cruise’a), który przed laty wspólnie z FBI doprowadził do ujawnienia i skazania większości prawników ze swojej ówczesnej kancelarii, elitarnej firmy prawniczej z siedzibą w Memphis – Bendini, Lambert & Locke, musi zmierzyć się ze skomplikowanym sporem prawnym o charakterze międzynarodowym, którego centrum znajduje się w jednym z państw na Bliskim Wschodzie.
Muszę przyznać, że z dużą obawą wracałem do książek Grishama. Z jednej strony towarzyszyła mi ciekawość związana z poczynaniami bohaterów „Firmy”, a mój umysł przez cały czas pracował na najwyższych obrotach, starając się podjąć trudną decyzję, któremu z bohaterów można zaufać, a któremu nie. Z drugiej strony, po wielu latach przekonałem się, że powroty do wspomnień z przeszłości nie zawsze są szczęśliwe i czasem należy zostawić młodzieńcze przeżycia takimi, jakie one są. Na szczęście w tym przypadku się nie zawiodłem i z całą pewnością moja przygoda z Grishamem nie jest jeszcze zakończona.