Rzeczpospolita” opublikowała tekst aktualnego członka Państwowej Komisji Wyborczej pana Dariusza Lasockiego. Generalnie słuszny, pisany na wysokim diapazonie, broniący ostatnich zmian w kodeksie wyborczym. Trzy czwarte tekstu ma charakter historyczny. Zaczyna się od demokracji ateńskiej i w dobrych intencjach, lecz nietrafnie, myli demokrację bezpośrednią z przedstawicielską. Dalej jest już lepiej. Przypomina bowiem wypowiedzi rozmaitych, prominentnych polityków III RP, którzy zwracali uwagę na problem frekwencji w polskich wyborach powszechnych. Kwerenda dokonana przez Autora budzi szacunek. Sięgnął do takich źródeł jak komunikaty PAP, internetowe serwisy informacyjne, a nawet media społecznościowe. Biada politykom – internet pamięta.
Dolary przeciw orzechom
Wniosek wyprowadza jeden: centralnym problemem polskich wyborów jest frekwencja, a jedyną receptą na jej zwiększenie możliwość powołania dodatkowych komisji wyborczych w małych miejscowościach. Przytacza starannie dobrane przykłady. A więc mieszkańcy Wołosatego (45 osób) czy Romanówki (69 osób) dostaną wreszcie własną komisję i nie będą musieli jechać po kilka, a nawet kilkanaście kilometrów, aby spełnić swój obywatelski obowiązek. Co prawda nie wiemy, czy podane liczby to wszyscy mieszkańcy czy tylko uprawnieni do głosowania, ale i tak robią wrażenie.
Czytaj więcej
Prezydent Andrzej Duda podpisał w poniedziałek nowelizację Kodeksu wyborczego i niektórych innych ustaw
Mówiąc serio, nie lekceważę tego problemu. Obowiązkiem państwa jest realne umożliwienie każdemu obywatelowi oddania głosu w wyborach powszechnych, choć nie wiem, czy nie taniej byłoby zawieźć obywateli z takich małych miejscowości do lokalu wyborczego niż tworzyć dla nich komisję wyborczą. Ale rozumiem, że dla demokracji pieniądze nie są najważniejsze, a kto bogatemu zabroni.
Tyle że, czego pan Lasocki wydaje się nie rozumieć, problem frekwencji wyborczej w Polsce najmniej uzależniony jest od gęstości sieci komisji wyborczych. Analitycy, ale i sami politycy, w tym ci, których przywołuje Autor, wyraźnie wskazują na upadek autorytetu i prestiżu społecznego polityków i zmianę zakresu pojęciowego słowa „polityka”, która przestała być synonimem sztuki czynienia dobra wspólnego. Wielki wkład mają w tej sprawie sami politycy. Wzajemnie się nie szanują, a publicznie okazywana pogarda dla przeciwników politycznych, demonstracyjne lekceważenie ich propozycji, obrzucanie się błotem – to są podstawowe przyczyny niskiej frekwencji. I stawiam dolary przeciwko orzechom, że wszelkie zabiegi formalne niewiele tu zmienią.