Próbę wytłumaczenia decyzji wejścia Jarosława Kaczyńskiego do rządu należy rozpocząć od podania powodów, które na pewno nie zdecydowały o tym fakcie. Nie zdecydowała zatem o tym chęć przyspieszenia jakichś procesów ustawodawczych (co wicepremier ma do procesu legislacyjnego?), konieczność koordynowania prac obecnego gabinetu (niby w jaki sposób prezes PiS będzie to mógł lepiej robić niż dotychczas?) czy dążenie do wyciszenia konfliktów między Mateuszem Morawieckim a Zbigniewem Ziobro (szczególnie naiwne myślenie, bo jakież to nowe narzędzia zyska Kaczyński do tego zbożnego celu po objęciu teki wicepremiera?).
Można założyć, że celem analizowanej decyzji jest zwiększenie szans obozu „dobrej zmiany” utrzymania się u władzy. Nie dobro Polski, nie powodzenie reform, ale właśnie uprawdopodobnienie tego, że dzisiejsza opozycja nie stworzy po wyborach nowego rządu. Kaczyński w nowej funkcji może starać się zrealizować to marzenie polityków Zjednoczone Prawicy na dwa sposoby – demokratyczny i niedemokratyczny. Zacznijmy do analizy pierwszego.
Przeszkodzić alternacji władzy
Wicepremier Kaczyński może legalnie starać się przeszkodzić alternacji władzy zarówno w procesie wyborczym, jak i po dniu elekcji. Może w tym pierwszym kontekście używać narzędzi państwowych do wywierania wpływu na podmioty społeczne, gospodarcze i polityczne, by aktywnie włączyły się w kampanię, może więcej obiecywać (jako rzeczywisty członek rządu będzie w tym bardziej wiarygodny), może wreszcie zmuszać organy państwa do pracy na rzecz zwycięstwa PiS. Natomiast w drugim kontekście, powyborczym, będzie miał z kolei więcej możliwości gry politycznej z prezydentem oraz z nowymi klubami parlamentarnymi. Mówiąc wprost – będzie mógł więcej obiecywać i realniej zastraszać posłów partii dzisiejszej opozycji do zmiany barw klubowych i przejścia na stronę PiS.
Czytaj więcej
Objęcie funkcji wicepremiera przez Jarosława Kaczyńskiego dało niewiele korzyści obozowi władzy. Wyraźna mniejszość badanych przez IBRiS wierzy w pozytywny wpływ prezesa na szanse wyborcze PiS.
O wiele ciekawszy z politologicznego punktu widzenia (a jednocześnie bardziej przerażający z perspektywy obywatela) wydaje się jednak drugi, niedemokratyczny, sposób realizacji marzeń polityków Zjednoczonej Prawicy pozostania u władzy. On także może być realizowany przed wyborami oraz po nich (jeśli się odbędą). Nie można wykluczyć, że Jarosław Kaczyński porzucił wygodną rolę „niewinnego obserwatora”, która w jego przekonaniu zapewniała mu bezkarność po ewentualnej utracie władzy, na rzecz wzięcia pełnej odpowiedzialności za procesy polityczne, bo uznał, że – po pierwsze – nie może liczyć na wspominaną bezkarność i nie ma sensu dalej trzymać się swej dotychczasowej roli, ale także – po drugie – ponieważ doszedł do wniosku, iż do tego, co planuje, obecni wicepremierzy są zbyt dużymi „miękiszonami” (mówiąc językiem Zbigniewa Ziobry). Mówiąc wprost – objął funkcję wiceprezesa Rady Ministrów po to, by móc wydawać organom państwowym polecenia, do których jako prezes rządzącej partii nie miałby prawa, a także takich, jakie bałby się sformułować pan Jacek Sasin czy Piotr Gliński. Będąc jeszcze bardziej szczerym – chodzi o to, że w obecnej sytuacji z nikim nie będzie musiał konsultować ewentualnego wprowadzenia stanu wyjątkowego, przesunięcia wyborów lub innych działań zmierzających do zakłócenia procesu wyborczego lub jego przerwania (pisząc „z nikim”, świadomie pomijam znaczenie premiera Mateusza Morawieckiego).