To nie będzie kolejny tekst o tym, w jakim kształcie organizacyjnym opozycja powinna pójść do wyborów. Napisałem ich na tych łamach na tyle wiele, żeby zrozumieć, że to nie ma sensu i nikt mnie nie chce słuchać. To będzie tekst o tym, dlaczego tak trudno liderom poszczególnych partii dojść do porozumienia oraz jakie osobiste kalkulacje towarzyszą im podczas myślenia o tworzeniu wspólnych list. Osobiste to nie znaczy nieracjonalne lub nawet po prostu głupie. Polityka jest dziedziną życia, w której kwestie personalne są niezwykle ważne i ich nieuwzględnianie jest jednym z podstawowych błędów popełnianych przez badaczy społecznych. Kilka lat aktywnego uprawiania polityki przekonało mnie do tej tezy w stopniu znakomitym. Dlatego chętnie dzielę się tą wiedzą.
Upór Tuska
Zacznijmy od najważniejszego gracza, czyli Donalda Tuska. On akurat najczęściej powtarza apele o jedną listę, co zresztą leży w jego osobistym interesie – byłby jej naturalnym liderem i dlatego tak chętnie opowiada się za jej utworzeniem. Nie oznacza to, że nie widzi jej politycznego sensu, ale dostrzega także to, że przez przypadek to rozwiązanie byłoby najbardziej korzystne również dla niego, pozwalałoby bowiem zmajoryzować wszystkich pozostałych.
Natomiast niechętnie przewodniczący Platformy Obywatelskiej odnosi się do apeli o to, by ustąpił miejsca i uczynił twarzą kampanii Rafała Trzaskowskiego. Zwolennicy takiego rozwiązania argumentują (nie bez racji zresztą), że prezydent stolicy jest popularniejszym od niego politykiem oraz ma mniejszy elektorat negatywny. Sam zainteresowany jest na pewno świadomy tego stanu rzeczy, czemu dał wyraz w czasie kampanii prezydenckiej w 2020 roku, kiedy to był namawiany przez swych zwolenników do powrotu do kraju i pogonienia Andrzeja Dudy gdzie pieprz rośnie. Tusk przytomnie – i właściwie wprost – argumentował, że nie może tego zrobić, bo jest mniej popularny niż urzędująca głowa państwa i po prostu przegra.
Czytaj więcej
Odsunięcie od władzy Kaczyńskiego niczego właściwie nie załatwi.
Dlaczego zatem lider KO nie słucha dzisiaj wezwań i nie ustąpi miejsca Trzaskowskiemu? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, proponuję cofnąć się do przełomu 2005 i 2006 roku, kiedy to miała miejsce następująca sytuacja: rząd Kazimierza Marcinkiewicza nie zdążył złożyć ustawy budżetowej i nowy prezydent, Lech Kaczyński, mógł rozwiązać parlament i rozpisać nowe wybory. Wszystkie sondaże wskazywały, że w ich wyniku PiS znacząco poprawiłoby swój stan posiadania w Sejmie i prawdopodobnie uzyskałoby bezwzględną większość, która pozwalałaby jego liderom rządzić bez konieczności dogadywania się z Samoobroną i LPR. Co wówczas postanowili obaj bracia Kaczyńscy? Zdecydowali się na działania w ramach prowizorium budżetowego oraz nierozwiązywanie parlamentu.