I wreszcie jest problem imigracji. Od 1965 r. Ameryka stawia czoła wielkiej fali przyjezdnych, przede wszystkim z krajów latynoskich i azjatyckich. To zmienia wygląd naszych miast i przedmieść. Ale przecież są części kraju, które żyją jak dawniej we wspólnotach białych i tam podnosi się bunt.
To wszystko znakomicie wykorzystuje Trump, mówiąc o konieczności budowy muru i deportacji 11 milionów nielegalnych imigrantów. Nowy prezydent będzie musiał zmierzyć się z każdym z tych problemów, jeśli chce rozładować ogromny potencjał frustracji w amerykańskim społeczeństwie.
Osiem lat temu prezydentem został pierwszy Afroamerykanin, teraz może nim zostać pierwsza kobieta. Czy tak szybkie zmiany społeczne nie sprowokowały populistycznej reakcji?
Nie przypuszczam, choć pewnie dla niektórych kandydatura Hillary Clinton jest dodatkowym powodem, aby stanąć po stronie Trumpa. Ale to może obrócić się przeciwko republikanom, w szczególności, jeśli kobiety z klasy średniej, z zamożnych przedmieść, rzeczywiście będą masowo głosować na Clinton w reakcji na to, co Donald Trump mówił o kobietach. Tę przepaść w preferencjach wyborczych w zależności od płci trudno będzie republikanom zasypać.
Brak stabilności klasy średniej to według pana najważniejszy czynnik, który wypromował Trumpa. Tylko że Ameryka przechodziła już przez podobne zapaści ekonomiczne. A jednak w latach 30. XX wieku wybory wygrał Herbert Hoover, a potem Franklin D. Roosevelt. Ani republikanie, ani demokraci nie stracili w prawyborach kontroli nad tym, kto ma być kandydatem, populizm nie uwiódł Ameryki.
Historycy jeszcze długo będą się zastanawiali nie tyle nad Trumpem i jego osobowością, ile nad głębokimi zmianami społecznymi, które umożliwiły jego spektakularną karierę. Chcę zwrócić uwagę na jeden czynnik: media. W historii USA byli już prezydenci, którzy znakomicie potrafili się nimi posługiwać. Roosevelt poprzez radiowe pogadanki przy kominku bezpośrednio komunikował się z narodem, aby wytłumaczyć trudny proces wychodzenia kraju z wielkiego kryzysu. Media znakomicie wyczuwał też Jimmy Carter, no i oczywiście Ronald Reagan. Ale dziś żyjemy w innych czasach. Dzięki internetowi każdy jest uczestnikiem rynku medialnego. Rola tradycyjnych redakcji zmalała, w dodatku ze względów finansowych musiały one radykalnie ograniczyć kontrolę wydawców nad wiarygodnością treści. Trump, posługując się głównie Twitterem, znakomicie to wykorzystuje. Jego zarzut, że Barack Obama nie urodził się w USA, choć nieprawdziwy, właśnie dlatego tak długo nie był kontrowany i mógł się przebić do części elektoratu. To zjawisko jest tym poważniejsze, że media są w Ameryce spolaryzowane jak nigdy. Czytelnik czy widz odwiedza te portale czy ogląda te kanały telewizyjne, które propagują jego własne idee. To tak, jakby żyć we własnym świecie, do którego nie docierają sygnały z innych światów. Przypomina to makkartyzm z pierwszej połowy lat 50. XX wieku, kiedy powtarzano bezpodstawne zarzuty o tym, że komuniści znajdują się w amerykańskim rządzie.